Sunday 26 September 2010

Wielkie Kapanie

Straszliwa burza przeszła nad Regionem Martwych Skał w czasach, gdy nikt ich jeszcze tak nie nazywał, bo nikogo nie było. Burza trwała wiele tygodni, w ciągu których noc była właściwie nieodróżnialna od dnia. Nocą ciemności raz po raz znikały pod naporem pajęczyny błyskawic, a za dnia światło słońca z trudem przebijało się poprzez grubą warstwę chmur, czarnych jak smoła. Szalejący wiatr podrywał wysoko w powietrze potężne ilości pyłu, który po chwili mieszał się z ulewą pędzącą w dół jak tysiąc wodospadów. Nieustający grzmot piorunów, ryk podmuchów, huk deszczu i zwały błota wirujące dziesiątki metrów nad ziemią długo królowały w Regionie Martwych Skał. Mogłoby się zdawać, że burza nigdy nie ustanie i aż do końca tego świata woda, ziemia i powietrze będą złączone w potwornym uścisku. Jednak po wielu tygodniach siły natury zaczęły słabnąć. Najpierw skończyła się ulewa. Tylko potężna wichura mieszała jeszcze niebo z piachem. Potem i ona zamarła, pył opadł. Ciszę zakłócał jedynie szum potoków spływających pośród skał i kamieni, wyrwanych skałom podczas burzy. Później także potoki stawały się mniejsze i mniejsze, aż zanikły zupełnie. W niektórych szczelinach płynęły jeszcze cienkie strużki, ale najciekawsze były te miejsca, w których woda kapała, z wolna tworząc kałuże. Ogrzewane promieniami słońca, zasilane kropla po kropli, przekształcały się w ciepłe i przytulne przystanie dla wszelkich organicznych odłamków, które powstały w wyniku wielu tygodni szaleńczego tańca żywiołów.

Takich kałuż były prawdopodobnie miliony i możliwe, że w wielu z nich działy się rzeczy bardzo do siebie podobne, ale nie to jest istotne dla niniejszej opowieści. Ważne, że w jednej z kałuż, a właściwie tylko na niewyobrażalnie małym obszarze jednej z nich, powstało coś, co zaczęło ewoluować. Proste przejawy tego czegoś organizowały się w coraz bardziej złożone struktury i przystosowywały się na różne sposoby do warunków, które oferowało otoczenie. Proces ten trwał niezwykle długo, jeśli wziąć pod uwagę skalę odpowiednią dla kałuż i ich przeciętny czas istnienia. W każdym razie, ukoronowaniem tegoż procesu było pojawienie się istot szczególnych, które od tej chwili, dla uproszczenia, będziemy nazywać Kałużanami. Kałużanie zaczęli swój triumfalny pochód przez czas od wytwarzania niezbyt skomplikowanych narzędzi, ułatwiających eksterminację innych przedstawicieli fauny i flory, w tym również innych Kałużan. Dzięki temu, poprzez kolejne epoki, odmierzane Wielkim Kapaniem, najzdolniejsze plemiona niosły krwawe ostrze postępu, udoskonalając wspomniane narzędzia, budując swoje osady na ruinach osad i mnożąc się bez opamiętania. Spośród wielu skutków ubocznych bezlitosnego wykorzystywania przewagi nad resztą żywego otoczenia (czyli tzw. rozwoju cywilizacji), chyba najciekawszym skutkiem było to, że Kałużanie zaczęli zastanawiać się nad naturą i celowością Kałuży.

Historia myśli i cywilizacji kałużańskiej jest bardzo pouczająca, także poprzez fakt, iż zatoczyła ona wielkie i bezsensowne koło. Najpierw, nie posiadając odpowiednich metod badawczych, Kałużanie założyli, że musi istnieć Stwórca, który dał początek wszystkiemu, Ktoś, kto decyduje o losach kałużańskiego wszechświata i nadaje mu sens. Założenie takie oczywiście wykluwało się przez wieki, a jego źródła przykryła mgła niepewności, z której wyłoniły się księgi opisujące relacje między Stwórcą Kałuży i jej mieszkańcami. Początkowo, w miarę odsłaniania kolejnych tajemnic kałużańskiej rzeczywistości, przekonanie o istnieniu Wielkiego Projektanta wzrastało – jakże bowiem inaczej wyjaśnić doskonałość i niezawodność praw natury, jak wytłumaczyć wspaniałość Kałuży? Później jednak pojawiały się następne naukowe rewelacje, które szerzyły zwątpienie w sercach Kałużan i frustrację wśród przedstawicieli licznych kościołów. Jednym z najbardziej wyrafinowanych osiągnięć kałużańskich badaczy była bez wątpienia teoria, przy pomocy której próbowano wyjaśnić powstanie Kałuży i przewidzieć jej przyszłość. Teoria - raz po raz potwierdzana obserwacjami - zakładała, że Kałuża została zapoczątkowana przez Wielką Kroplę i od tamtej pory rozszerza się, podlegając działaniu tajemniczej energii, nazywanej przez naukowców Wielkim Kapaniem. Konsekwencją teorii było stwierdzenie, iż równowaga wszelkich elementów w Kałuży musi wynikać z początkowego układu sił w Wielkiej Kropli oraz z praw determinowanych przez Wielkie Kapanie. Pojawiły się spekulacje, że Stwórca nie jest już potrzebny do wyjaśnienia początków i dalszych losów Kałuży, jest ona bowiem wynikiem przypadku oraz – że mogą istnieć inne Kałuże, w których panują inne warunki i – być może – rozwijają się inne cywilizacje.

Jakkolwiek bliscy prawdy nie byliby kałużańscy naukowcy, musieli stawić czoła krytyce ze strony gorliwych wyznawców religii, opierających się na prastarych księgach. Przedstawiciele kościołów zadali szereg pytań, które przez kolejne wieki określano mianem Kanonu Podważającego Inteligencję Naukowych Autorytetów. Po pierwsze, pytali wierni, skąd się wzięła Wielka Kropla? Po drugie, nawet, jeśli założyć, że Wielka Kropla mogła spaść z jakiejś innej, niewyobrażalnej rzeczywistości, to jak wytłumaczyć fakt, że spadła akurat w to miejsce, gdzie teraz znajduje się nasza Kałuża? I dlaczego spadła właśnie tak, że Kałuża mogła się w ogóle utworzyć? A także - dlaczego Wielkie Kapanie zachodzi dokładnie w taki sposób, który pozwala na trwanie Kałuży? Przecież gdyby warunki Kapania były odrobinę inne, nasza cywilizacja nie mogłaby powstać! Czy to nie świadczy o istnieniu Wielkiego Projektanta?

Mimo usilnych starań, trwających całą epokę, kałużańscy badacze nie byli w stanie udzielić na te pytania dobrych odpowiedzi i stracili uznanie. Duża część społeczeństwa Kałużan, znużona brakiem naukowych wyjaśnień, powróciła do pierwotnego założenia o istnieniu Stwórcy. Znaczenie kościołów wzrosło w stopniu do tej pory niespotykanym. Pogląd o tym, że nowoczesna nauka i jej osiągnięcia są dziełem Szatana, zaczął się szybko rozprzestrzeniać w świecie ginącej przyrody i kurczących się zasobów naturalnych. Po rozprawieniu się z niewiernymi, których zresztą i tak nie było już zbyt wielu, kościoły skoczyły sobie wzajemnie do gardeł. Poprzez kolejne epoki, odmierzane Wielkim Kapaniem, przedstawiciele poszczególnych wyznań nieśli krwawe ostrze wiary, dopóty, dopóki z cywilizacji Kałużan nie pozostało zaledwie kilka plemiennych osad, których mieszkańcy nie wchodzili już sobie w drogę i zajmowali się jedynie wytwarzaniem niezbyt skomplikowanych narzędzi.

Możliwe, że historia Kałużan mogłaby znowu wskoczyć na tory rozwoju. Może pamięć popełnionych błędów przetrwałaby jakoś w zbiorowej świadomości i zapobiegłoby to ich powtórzeniu? Nie dowiemy się tego nigdy. Wielkie Kapanie ustało i kałuża wyschła, a wraz z nią wyparowali Kałużanie i ich kościoły.

Czy to wszystko ma jakiś sens? Nie. Nie ma.

Straszliwa burza przeszła nad Regionem Martwych Skał w czasach, gdy nikt ich jeszcze tak nie nazywał, bo nikogo nie było. Burza trwała wiele tygodni, w ciągu których noc była właściwie nieodróżnialna od dnia...


Wednesday 25 August 2010

Die Zeit ist ein Schwein.

Am Morgen wartet die Zeit immer darauf, dass ich meine Augen öffne. Sie ist gerade bei meinem Bett. Sie wartet boshaft, sie wartet gespannt, immer, immer bereit zum Rennen. Jeden Morgen versuche ich zu reagieren, jedes Mal schneller, aber bei der ersten Bewegung weiß ich schon, dass es viel zu spät ist. Dann beginnt es, normalerweise beginnt es mit Laufen, ich möchte zumindest den Rücken der Zeit sehen. Ich denke, dass es mir am Anfang immer gelingt. Leider, nach ungefähr einer Stunde, werde ich doch schwach und atemlos. Die Zeit verschwindet hinter einer Kurve oder einem Hügel. Ich kann ihr nicht mehr folgen. Deshalb verliere ich gleich die Kontrolle und die Zeit beginnt mir zu entfliehen. Zuerst, wenn ich nach dem Laufen wieder zu Hause bin und mir ein Frühstück vorbereite, so ungefähr um 7 Uhr, bemerke ich plötzlich, dass es eigentlich schon 8 Uhr ist. Eine halbe Stunde später ist es schon 9 und ich muss mich wirklich in die Arbeit beeilen. Also ich beeile mich fleißig, obwohl es selbstverständlich ist, dass diese Eile mir nichts helfen wird. Endlich bin ich im Büro. Am schlimmsten ist es, wenn ich eine Email bekomme. Ich lese sie, schreibe eine Antwort und um halb elf beginne ich etwas zu machen… Es ist sehr, sehr schwierig eine Aufgabe vor dem Mittagessen zu vollenden. Noch schwieriger ist es aber ein ruhiges Mittagessen zu haben. Die Zeit ist vorbei nach dem ersten Bissen. Schon 14 Uhr?! Sch…aaade. Zurück ins Büro. Ich habe keine Ahnung, wo die nächste drei Stunden geblieben und warum ich noch nicht fertig bin. Noch ein bisschen Zeit gibt es, vielleicht schaffe ich das doch… Nein, ich schaff’s nicht, 5 Minuten später ist es 18:30 und es wäre wirklich nett zurück nach Hause zu fahren. Der Weg mit dem Auto dauert nicht mehr als 10 – 15 Minuten, es ist aber 19:30, wenn ich endlich vor der Tür meiner Wohnung stehe. Ich trinke etwas Wasser, halbe Stunde, höre ein Lied von Rammstein, halbe Stunde, ich putze mir die Zähne und laufe schnell ins Bett, vielleicht finde ich noch Zeit, ein Buch zu lesen… Hm, nach dem ersten Satz ist es schon 22:30, ich bin furchtbar müde, kann meine Augen kaum geöffnet halten… Die letzte Sache, die ich noch bemerke, ist die Zeit. Sie schleicht geräuschlos ins Schlafzimmer, hockt sich in eine dunkle Ecke und wartet wieder auf das Morgen. Sie wartet boshaft und gespannt, immer, immer bereit…

Thursday 15 July 2010

Die dünne Schicht

Wir leben in einer dünnen Schicht. 18 - 20 km am Äquator, etwa 15 – 17 km in den mittleren Breiten und nur 6 – 8 km an den Polen. So dünn ist die Troposhpäre, die unterste Schicht der Atmosphäre. Seltsam. Ich bin jetzt ungefähr 1000 km von der Stadt entfernt, wo ich geboren wurde. Viele von meinen Freunden wohnen Hunderte und manche auch Tausende von Kilometern weit von mir. Wenn ich the National Gallery besuchen will, brauche ich insgesamt eine Stunde mit einem Zug und dann muss ich noch ein Stück mit der U-Bahn fahren. Der nächste Platz aber, wo ich in kürzester Zeit sterben würde, ist etwa 6 – 7 km über mir. Das ist doch weniger, als ich fast jeden Tag am Morgen laufe! Die Leute, die sich speziell auf solche Höhen vorbereiten, können ohne Sauerstoffmaske den Gipfel des Mt. Everests erreichen, aber auch für sie ist es dort nicht besonders gemütlich. Wenn ich meinen Atem anhalten würde oder etwa eine Sauerstoffmaske hätte, könnte ich natürlich höher aufsteigen. Nicht viel höher jedoch. In der Höhe von ungefähr 19 km wäre es ziemlich unangenehm, weil - wegen des niedrigen Druckes - die Temperatur von 36,6 Grad Celsius schon ausreicht, um Wasser im Körper zu kochen. Keine Chance. Wir leben also in einer dünnen Schicht. Es gibt keinen grenzenlosen Himmel, obwohl es so scheinen könnte. Es gibt nur eine begrenzte Decke. Wenn man das bemerkt, bekommt man Angst. Diese 7 Kilometer sind eigentlich alles, was uns vor dem Tode im All schützt. Wie empfindlich muss das sein? Wie einfach es sein könnte mit einem Meteor entzündet und verbrannt zu werden, wissen wir aus der Geschichte der Dinosaurier. Bis jetzt haben wir mehr Glück gehabt. Vielleicht ist das aber nicht das Einzige, was dieses Luftschichtlein und damit auch unsere witzige Zivilisation zerstören könnte? Vielleicht kann unsere liebe Sonne, mit einer gewaltigen Detonation der „erneuerbaren” Energie, die ganze Atmosphäre unseres Planeten wegblasen? Oder ein Super-Vulkan wird die Luftschicht vom Boden bis zum Deckel vergiften? Das sind doch nur 7 Kilometer! Vielleicht bemerken wir einmal, dass die Atmosphäre immer dünner wird und wir werden nicht wissen, wer oder was dafür verantwortlich ist...? Natürlich, auch wenn wir das wissen würden, warum unsere Luft verschwindet, könnten wir eigentlich nichts dagegen machen. Hoffentlich sind das alles aber nur erschreckende Phantasien...! Sonst – wie könnte es sein, daß wir immer noch hier sind? Muss ein lieber Vater wohnen überm Sternenzelt…? Nicht unbedingt. Es reicht einfach, wenn diese tödlichen Naturerscheinungen selten stattfinden. “Selten” für uns, als Menschheit, für die Geschichte der Erde – eher nicht. Während der letzten 540 Millionen Jahren (etwa 10% der Geschichte der Erde) ist es fünfmal passiert, dass mindestens die Hälfte aller Lebewesen getötet wurde. Wir wissen nicht genau, warum. Höchstwahrscheinlich waren das auch Meteoriteneinschlägen, aber man kann nicht alle diese Massensterben nur dadurch erklären. Wir haben unsere Zivilisation in einer schönen Pause in einem Planetenballspiel entwickelt. Es hat nichts mit Glück zu tun, es gab einfach keine andere Möglichkeit. Wir leben in einer dünnen Schicht. Wir reisen durchs All ohne Sicherheitsgurt.

Saturday 3 July 2010

Człowiek człowiekowi gola

Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, Matko Święta, o Panie Nasz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, ciągle i wciąż, i na okrągło. Na okrągło musi być, bo to przecież piłka. Oleee, ole, ole, oleee...! Na stadionach wre walka na ziemi i w powietrzu. Niech nam ziemia piłką będzie. Kto komu dzisiaj dokopie i ile? Jakie będą kartki? Czyj rzut będzie wolny, a czyj karny? Który się spali, a który strzeli w okno? Cały świat czeka w napięciu. Ziemia jest okrągła, a bramki są dwie.
Najlepiej oczywiście ogląda się mecz w pubie pełnym piwa i kibiców podnieconych do granicy trzeźwości, poza którą walka o piłkę przenosi się do pubu i zaczyna się migotanie przedsionków. To się wie, wszak od piwa lepiej się kiwa. Najlepiej, gdy pub jest pełen kibiców angielskich, a mecz odbywa się między drużyną Anglii i drużyną tych niedobrych. Wśród nieustającego wrzasku, przeplatanego straszliwym wyciem, które angielscy kibice nazywają śpiewem, co kilka minut następuje zwarcie szyków, synchronizacja gardeł i potężny okrzyk „Ingląd!” (z akcentem na drugą sylabę) prawie wyrywa szyby z okien. Jednak, gdy team from Ingląd biega bezładnie po całym ekranie i zachowuje się zgodnie ze starym, polskim przysłowiem: „zapomniał wół, jak wygląda gol”, kibice zaczynają przebierać nogami i przestają przebierać w słowach. Puszczają nerwy i pęcherze. Czerwone krzyże na białym tle powiewają coraz słabiej i niżej. „Ooooofffsajd! Co oni wyprawiają, ci obrońcy j...abul...ani!?” wrzeszczy łysy, którego łysina zlewa się z otoczeniem, albowiem cała jest pomalowana w czerwone krzyże na białym tle. „Futbal mać!” „Gol ci w bramkę, tea who you yea bunny!” Robi się gorąco. Bramkarze są pod presją i rozglądają się niespokojnie. Na szczęście, dawno, dawno temu, mędrzec zwany Fifem wpadł na pomysł, żeby w środku całej tej bieganiny zrobić sobie przerwę. W pubie jest w zasadzie odwrotnie, to znaczy – bieganina zaczyna się właśnie w przerwie. Kolejka do toalety rośnie gwałtownie, wije się po korytarzu, spływa po schodach w dół i sięga do baru. No, a jak się już stoi przy barze, o co generalnie trudno jest jak cholera, to trzeba skorzystać. Korzystanie z baru w kolejce do toalety powoduje, że tył napiera na przód. Przód nie daje rady, aż w końcu dochodzi do zatorów i poważnych napięć. Sytuację ratuje gwizdek sędziego. Albo gwizdek Fifa. Mniejsza o to. Przód przyspiesza, tył odpuszcza, w środku pola barman z tacą. Tłum faluje. Ingląd nabiera rozpędu i ostrzeliwuje pozycje przeciwnika. To już czerwiec, ofensywa w Normandii. Wszystko dobre, co się golem skończy! Jednak to nie koniec, niestety. Gol w dom, bóg w dom, chciałoby się powiedzieć, ale w pubie lepiej tego teraz nie mówić. Gol i owszem, ale nie w ten dom, co trzeba. To raczej Dunkierka. Piwo rozlane. Rzut z rogu, ale nietrafiony. Butelka omija głowę łysego, czyli jego czerwone krzyże na białym tle. Tło robi się również czerwone, krzyże zanikają. Pole karne. Jabulani to spisek! Fuck Fifa! Pintem go! Out! Z pubu wybiegają prosto na murawę do pobliskiego parku. Dwudziestu dwóch zawodników plus rezerwa. Niektórzy zaraz za linią bramkową walą w słupek, innych kładzie seria bramkarskich wykopów, wuwugzele stratowane. Dochodzi do bratobójczej bijatyki o bliżej nieznanych przyczynach i niemożliwych do zapamiętania skutkach. Rzeź i masakra. Germany wygrały. Nie do wiary, że nowy dzień nadchodzi mimo wszystko. Pojękiwania rannych bohaterów i ranna audycja w programie drugim BBC przeplatają się ze śpiewem rannych ptaszków.
No tak, kto rano wstaje, temu gola.

(Pomysł na: „tea who you yea bunny” zapożyczony od Siostry Antygony :))

Tuesday 11 May 2010

If the circle is large enough, you will see a straight line.

The further we go back in the history, the 'simpler' it seems to be. It is because we do not know so much about those days as we know about more recent times. From the complexity of events, billions of causes and effects, which caused another effects in this enormous chain of relations, only the most important or just - random - survived. Therefore, what we see now, are the 'shrunken' facts, cleaned, simplified but also distorted and uncertain.
There are examples in our history, which make us think harder about these matters. There is especially one example which bothers me a lot.
Have you ever seen any of the paintings from the ancient Greece? If not - it isn't a shame, there is almost nothing left, they used to paint on wooden boards rather then on walls, the wooden boards did not make it through the thousands of years... What did survive are the wonderful pictures from the tomb of Philip II of Macedon in Vergina (because these ones were put on the walls!), pottery paintings, the Roman copies of the ancient Greek art (like e.g. the Alexander Mosaic from the House of the Faun in Pompeii) and the elder Pliny's chapters on ancient art achievements. It is not a lot indeed, however, if we look closer at it, just at these few, randomly survived examples - it is astonishing, breath taking and incredible. Everything is there - the movement, perspective, atmosphere, depth, emotions, artistic intention and design... Well, ok, one could say, ancient Greeks were talented people, we know it, so what? But this is not the end of the story. My question is: how was it possible that all of those talents, knowledge and capabilities disappeared for about one thousand of years? Look what happened with paintings after, let's say, 3rd century A.D.! I admit that we can see some echoes of the Fayum mummy portraits in the mosaics of Emperor Justinian in the Basilica of San Vitale (Ravenna, Italy, 6th century A.D.), but I would not say it is more than just an echo... From about 3rd century A.D. until Giotto (1267 - 1337) the paintings are full of gold, however, they are terribly static, flat and cold in comparison to the ancient works. The figures painted in the early-Christian period and the Middle Ages are rather unnatural, schematic and almost emotionless... The famous Bayeux tapestry (about 1070) brings to my mind rather the Paleolithic cave paintings from Lascaux (about 17,000 BC) than the ancient artworks! So... why did it happen? It was not just a stop in development, it seems to be like a huge step back. Why did we have to discover again the achievements of the ancient Greece, to learn again how to catch and reflect life in our art, how to give a soul to the painted figures...?
Coming back to the beginning of my post - is this only an effect of the cruel selection of facts which are known today, was this just another pulsation of styles in the history of art? Was the ancient art really forgotten? I wonder if there were any painters during the Middle Ages, who performed in the same way as the ancient Greeks did... Maybe their artworks simply did not survive? Well, yes, I know, it would be really strange - not having a single clue about an artist like this... So, we forgot and then learned again, we had Cimabue, Duccio and Giotto and many, many others after them, and we can still admire their wonderful achievements.
However, if the ancient art was forgotten before, what makes us so sure that it will never happen again? I agree, it seems impossible, we have skilled and talented painters, we know the history of art, we visit our museums...
Hm... Do we?

Saturday 10 April 2010

To niemożliwe.

Sunday 28 March 2010

A dokąd to

Późny wieczór, półmrok. Autobus relacji Wrocław – Stronie Śląskie, tak jak zwykle, zamiast wjechać do Kłodzka, skręca w prawo, gna przez wiadukt, a potem mija cmentarz i wjeżdża na teren bazy PKS.
- O rety – wzdycha jeden z pasażerów.
- Tjaaa, znowu przerwa na papierosa na stacji paliw – zauważa jego sąsiad.
Tym razem jednak autobus zakreśla zupełnie inne koła na terenie bazy. Bierze ostry zakręt w prawo i wtacza się tyłem do ogromnego garażu, na warsztat. Wśród ludzi widać zaniepokojenie.
- Co oni będą robić? – pyta dziewczyna z samego końca.
- Teraz przyczepią nam czwórki konne – rzuca ktoś z przodu.
Pasażerowie wybuchają śmiechem. Kierowca nerwowo to wybiega z kabiny, to do niej wbiega.
- Nie świeci! – krzyczy.
- Znowu...? – słychać stłumiony głos gdzieś z zewnątrz.
Kierowca wybiega. Ludzie spoglądają po sobie niepewnie.
- Jak to? – pyta pan z tyłu – Jechaliśmy bez świateł?
- No cóż..., ten model pamięta czasy Łukasiewicza, pewnie nafta się skończyła – żartuje młodzik, siedzący obok.
Ktoś rozmawia przez telefon komórkowy.
- ...nie, nie wiem, nie wiem, mamo. Może zaraz, może za godzinę. Coś robią. Co? Nie wiem. Chyba światła.
- Powiedz swojej mamie, że na zjeździe do Barda autobus wziął zakręt, a kółka nie – radzi sąsiad rozmawiającego przez telefon.
Znowu słychać chichot pasażerów. Głuche stuki i zgrzyty dobiegają gdzieś z dołu pojazdu.
- Przywiązują faceta z latarką do podwozia – humor dopisuje oczekującym w autobusie.
- Tjaaa, musi na zakrętach wyciągać ręce i mrugać lampkami na boki.
- Żeby tylko nóg nie wyciągnął.
Kierowca ponownie wbiega, siada za kierownicą, wyjmuje coś ze schowka i wybiega.
- Pozostało mu tylko świecić oczami – zauważa pan z tyłu.
- Ale teraz to już chyba koniec przedstawienia – stwierdza młodzik, siedzący obok.
Kierowca wchodzi, wszyscy wstają, odwracają się w stronę widowni i kłaniają. Znienacka spada kurtyna milczenia i wszystkich zabija. Spod kurtyny wypływa strużka krwi i układa się w znak zapytania.

La definizione della bellezza

Penso che ci siano tante publicazioni sulla belezza. Ci sono libri e articoli filosofici, scritti da persone erudite, esperti d’estetica, saggi con grande autorevolezza. Quei libri e quegli articoli non li conosco. Questa e’ una vergogna, lo so, e forse se avessi letto tutte queste cose, avrei ora un’altra opinione...?
Comunque, anche se sospetto che tutto quello che diro’, sia una stronzata, lo diro’... Perche’? Perche questo e’ il mio blog.

Da un lato, la bellezza e’ qualcosa che si attribuisce a persona che sente, che vede e che dice: “questo e’ bello”. Allora, la bellezza non e’ solo una cosa esterna, non e’ qualcosa indipendente dall'osservatore, la bellezza e’ qui dentro, e’ come per esempio – la pazienza. Si puo’ essere pazienti simile ad un’altra persona, e si puo’ anche sentire la bellezza di qualcosa – in un modo simile quello di un’altra persona. Diciamo che siamo d’accordo quando una cosa e’ bella...
Hm, naturalmente, d’altra parte ci deve comunque essere un oggetto da ammirare. Non analizzero’ qui il criterio di bellezza, la simmetria, la composizione, la trasmissione delle idee, non sono capace di farlo. Voglio semplicemente esprimere un pensiero che ho avuto negli ultimi giorni.
Ryszard Kapuscinski, un reporter famoso (penso che anche in Italia), ha scritto le cose belle nel senso che ha rispecchiato nelle sue cronache la realta’ dei paesi del Terzo Mondo, e anche la realta’ del mondo in generale... In Polonia, e’ uscito un libro – la biografia di Kapuscinski. Dice di aver abbellito tanti fatti dalla sua vita’ per rendere le sue storie ancora piu appassionanti...
Ammiriamo la pittura rinascimentale, i dipinti con scene religiose – quanto spesso le faccie delle sante erano volti delle modelle-prostitute? Erano meravigliose, ah si’, certo, ma cosa nascondeva dietro all'apparenza innocente?
Alla fine – se ammiriamo la natura, le montagne, i mari, gli animali – non pensiamo a quello che possono fare con noi – questa terra, l’acqua ed i predatori... e va bene cosi, meglio non rifletterci troppo a lungo!
Che cosa vuol dire? Vuol dire che la bellezza e' un’interfaccia tra la nostra sensibilita’ e la crudelta’ del mondo. La bellezza e’ anche la nostra capacita’ di creare questa interfaccia, una capacita’ che cresce insieme alla sensibilita’. E’ ovvio che abbiamo bisogno di una tale interfaccia, altrimenti la vita’ sarebbe insopportabile! Il mondo non e’ cosi proprio perche' lo guardiamo attraverso l’interfaccia? Allora, qui c’e’ la definizione della bellezza, la definizione piu breve del mondo, semplice e comprensibile per tutti: la bellezza e’ una bugia.

Saturday 13 February 2010

Rachunek nieprawdopodobieństwa

W lecie 2007 roku po raz kolejny przypomniałem sobie, że światem zawiaduje Wielki Zbieg (dla znajomych: "Zbiegu"). Jak wszyscy wiemy, niektórzy mają przez Niego trochę przesrane, inni trochę bardziej, ale większość ma dzięki Niemu przesrane kompletnie. Legenda głosi, że istnieje jednak nieliczna garstka wybrańców (pomazańcow lub, jak kto woli - takich, że im to lotto), którzy będą mieli przesrane dopiero na samym końcu, a na razie szwendają się gdzieś po rubieżach naszej gównianej loterii i jeśli już coś ich trafia, to na razie nie jest to szlag. Nie, najczęściej losują, ci szczęściarze, jakieś nieprawdopodobne pierdoły. I bardzo dobrze.
W lecie 2007 roku zacząłem podejrzewać, drżąc z zachwytu, że i ja należę do tej elitarnej grupy. Przeprowadziłem się wtedy z miasta do miasteczka, bliżej mojego miejsca pracy. Pewnego dnia, wylosowanego zapewne przez W.Z. poprzez rzut papierową kulką do szklanki (wariacja z powtórzeniami), właściciel wynajmowanego przeze mnie mieszkania, Claudio, czegoś ode mnie potrzebował. Podałem mu wcześniej mój numer telefonu komórkowego, więc postanowił wykorzystać tę formę komunikacji. Chodziło o jakąś błahostkę oczywiście, nie, nie wzywał pomocy, nie został wciągnięty przez odkurzacz ani nie zatrzasnął się w kabinie prysznicowej, to była jakaś zwykła bzdura.
Byłem wtedy w biurze, siedziałem za biurkiem, jak to zwykli czynić biurokraci, chociaż żadnych krat nie mieliśmy, ani w oknach, ani nigdzie indziej.
No więc, siedziałem i gnałem te impulsy elektryczne od myszki na ekran, aż tu nagle pukanie i wchodzi koleżanka biurokratka, może nawet miała bluzkę w kratkę, nie pamiętam, bo moją uwagę zwrócił telefon komórkowy, który dzierżyła w uniesionej wysoko dłoni, trochę tak, jak się trzyma znicz olimpijski.
Tak się złożyło, że akurat ta biurokratka była tej samej narodowości, co ja, no, powiedzmy - w połowie tej samej, innymi słowy Polka, wskazywał na to taneczny krok, no i oczywiscie mowa polska, oj, czysta polska, w każdym słowie.
No więc - dzierży ten telefon w górze a wyraz twarzy, oprócz tego, że - jak każdy wyraz, który wypowiedziała polski był - to dodatkowo był on jeszcze wyrazem najczystszego, absolutnego zdumienia.
Tak, Claudio, źle zapisał numer mojego telefonu. Nie dodzwonił się jednak na Sycylię, do żadnego capo della mafia, ani do kogoś, kto akurat może jechał w interesach do Parmy i próbował słuchać zanikającego co chwilę Radio Monte Carlo, ani do sprzątaczki z Genui, która musiałaby znowu biec do tej blaszanej szafki, w której zawsze zostawia swoje rzeczy, zapominajac, że w torebce jest jej telefon komórkowy, nie dodzwonił się do Francesca, nauczyciela tai chi z Ternate, ani do księdza z Arezzo...
Nie, Claudio wybrał zły numer i spośród milionów możliwych błędów popelnił akurat taki, który pozwolił mu dodzwonić się do telefonu komórkowego mojej koleżanki biurokratki, Polki, z biura obok, 10 metrów ode mnie.
Dziękuję Ci, o Wielki Zbiegu, że utrzymujesz mnie w ciągłej gotowości, ale nie narażasz. Niech już tak zostanie aż do ostatniego Losowania, które być może odbędzie się poprzez rzut telewizorem do wanny (wariacja bez powtórzeń).

Friday 12 February 2010

Countdown

Today is Friday, tomorrow another weekend begins. A fantastic and sunny one...? I wished.
It will come and then the time will be flying, faster and faster every hour... Today is the 13035th day of my life. It means that there have been exactly 1862 weekends already. Well, if I exclude the first 10 years, which were quite happy but - let's say - not mature enough to catch on life, then the 1310 weekends remain... 1310 Saturdays and 1310 Sundays. This is a big number, really... However, the more I think about it, the more anxious I feel.
How many of those days did I honestly enjoy? How many times did I wake up in the morning with a smile on my face? Did I appreciate the days despite of bad weather or adversities of fortune? What did I actually do during those thousands of hours free of work or other duties? Where are they now? Why am I still without my star within grasp?
I am not sure if I want to know answers to these questions, maybe it is better to leave them as they are, keep them closed in the past, let them vanish into thin air...
Instead of looking back though, I can look ahead, but then... another, even bigger challenge appears. Assuming that I will survive the next 13035 Earth's rotations and so - there will be 1862 weekends more, including the one which starts tomorrow... Will they be similar to those which have already passed? Is this inevitable or am I able to change it somehow? Shall I be more happy, more creative, more helpful? How will I use my time? Will I do anything useful, beautiful, important? What would be important enough? Shall I look for a solid ground in the abyss of doubts? Shall I turn a river? Shall I move a mountain? Well, will I notice these days at all? I do not know. However, there is one thing I am quite sure about the 1862 weekends. It is a finite number.

Tuesday 2 February 2010

Schnee und Feuer

Hier, wo ich jetzt wohne, gibt es gluecklicherweise kein Sch...nee mehr auf den Strassen. Man sieht auch ein bisschen Sonne von Zeit zu Zeit, das heisst - die Sonne ist noch da, d.h. war noch da vor 8 Minuten und 20 Sekunden.
Hoffentlich kommt die Sonne bald oefter und macht den Fruehling...
Das ist wirklich ein Jammer, dass wir uns seit Tausenden Jahren entwickeln, immer noch muessen wir aber etwas brennen um Energie zu gewinnen. Dann - wenn es 20 cm Schnee gibt, hat das sowieso keine Bedeutung, weil die ganze Zivilisation am Arsch ist. Haben wir eigentlich irgenwelchen Fortschritt gemacht?! Immer noch ist doch das Feuer die groesste Ausfuehrung der Menschheit. Wir brennen alles, frueher oder spaeter werden wir auch unsere Moebel hingeben muessen.
Ich haette gestern beinahe einen Fasan umgebracht, das bloede Getier ist mir gerade vor meinem Auto auf die Strasse ausgelaufen, es hat aber geschafft, hat nur einen nassen Abdruck des Fluegels auf der Frontscheibe gelassen. Heute ist dem Tode ein Eichhorn entkommen, ich musste aber stark bremsen. Am Abend, waehrend des Joggings, habe ich einen Fuchs gesehen, ich denke, ich habe ihn schon mal getroffen. Er ist ein mutiger Fuchs.
Wir, Menschen, wir moechten gerne denken, dass wir auf diesem Planet einen Unterschied machen. Das ist doch laecherlich.
Ein paar Jahren danach, als das letzte Feuer fuer uns gebrannt wird, verschwinden wir fuer immer zusammen mit unseren Autobahnen. Unglaublich? Es ist hier aber egal, woran wir glauben.

Monday 1 February 2010

I ricordi belli

L'ultimi giorni sto tornando sempre ai miei ricordi, cosi belli, che mi sembra che non siano veri, che sognassi di essere la' - a quelli posti, pieni dei sorrisi e della felicita'. Tutti i momenti tristi e difficili spariscono, solo quella gioia non si lascia perdere dalla memoria. Che meraviglioso!
Ah si', una meraviglia, veramente, avere i ricordi belli sulle cose che sono finite e non torneranno piu'...! Si', mi sembra che abbia sognato e adesso sono gia' completamente sveglio, qui, nel fango della realta', tornato dal paradiso direttamente in mezzo ad orrore. I ricordi belli? Chi mi dice come si porta questa merda fuori dalla testa?

Sunday 31 January 2010

Ich bin's

So, die Zeit ist gekommen. Ich bin's. Hier. Warum?