Friday 13 September 2013

szarlotka

Był piątek, tuż po dwunastej. Upalny, czerwcowy dzień, kończący upalny i całkowicie zwariowany tydzień pracy. Tego dnia zaplanowałem wolne popołudnie. Były to więc ostatnie minuty w biurze. Pamiętam je doskonale: ekran komputera z otwartym programem pocztowym, zastygły, jakby z rezygnacją oczekiwał na długotrwałe weekendowe wyłączenie, plama słonecznego światła spoczywająca leniwie, jak kot, na blacie biurka, tuż obok mojej lewej dłoni... Pamiętam to dobrze, może dlatego, że były to naprawdę moje OSTATNIE minuty w pracy, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie robiłem nic. Czekałem aż wskazówka ściennego zegara dotrze do w pół do pierwszej, do mojej ziemi obiecanej, na której będę jedynym władcą, dyktatorem czasu, królem niezliczonych chwil, wielkim planistą... A właśnie... Pamiętam, że w momencie, gdy uświadomiłem sobie kompletny brak planu na zagospodarowanie kolejnej ziemi obiecanej, dokładnie o godzinie dwunastej dwadzieścia cztery, otrzymałem email z pomysłem. Przepis na szarlotkẹ:

Przepis na szarlotkę (tylko dla mężczyzn!):


1. Z lodówki weź 10 jajek, połóż na stole ocalałe 7, wytrzyj podłogę, następnym razem uważaj!


2. Weź sporą miskę i wbij jajka, rozbijając je o brzeg naczynia.


3. Wytrzyj podłogę, następnym razem bardziej uważaj! W naczyniu mamy 5 żółtek.


4. Weź mikser i wstaw do niego skrzydełka, zacznij ubijać jajka.


5. Wstaw od nowa skrzydełka do miksera, tym razem do oporu. Zacznij ubijać.


6. Umyj twarz, ręce i plecy. W naczyniu pozostały 2 żółtka, dokładnie tyle potrzeba na szarlotkę. 


7. Oklej ściany i sufit kuchni gazetami, meble pokryj folią, będziemy dodawać mąkę.


8. Nasyp 20 dkg mąki do szklanki, pozostałe 80 dkg zbierz z powrotem do torebki.


9. Sprawdź czy ściany i sufit są oklejone szczelnie, przystąp do miksowania.


10. Weź szybciutko prysznic!


11. Weź 4 jabłka i ostry nóż.



12. Idź do apteki po jodynę, plaster i bandaże. Po powrocie zacznij obierać jabłka. Przemyj kciuk    jodyną!


13. Potnij jabłka w kostkę pamiętając, że potrzebujemy 2 jabłka, więc nie wolno zjeść więcej niż połowę! Przemyj jodyną palec wskazujący i środkowy.


14. Jedyne pozostałe jabłko pocięte w kostkę wrzuć do naczynia z ciastem, pozbieraj z podłogi pozostałe kawałki i przemyj wodą.



15. Wymieszaj wszystkie składniki w naczyniu mikserem, umyj lodówkę zanim wszystko zaschnie.


16. Przelej ciasto do foremki, wstaw do piekarnika.


17. Po godzinie, jeśli nie widać żadnych zmian, włącz piekarnik.


18. Po przebudzeniu nie dzwoń po straż pożarną! Otwórz okno i piekarnik.
”


“Żart, nie-żart” - pomyślałem - “szarlotkę mógłbym upiec, tym bardziej, że jest to związane bezpośrednio z następującym później zjedzeniem szarlotki”. Natychmiast wydrukowałem email. Trochę niepokoił mnie ostatni punkt przepisu, ale ogólnie przejście przez osiemnaście kroków procedury nie wydawało mi się wygórowaną ceną za całą tę masę jabłecznej rozkoszy, której mógłbym się oddawać przez resztę weekendu. Po drodze do domu już to widziałem oczyma wyobraźni: ocieniony balkon, w oddali słońce zalewa blaskiem szczyty Alp, wokół zieleń ogrodu, a na balkonie ja – z kubkiem kawy w jednym ręku, z kawałkiem szarlotki nabitym na widelec w drugim ręku i z książką w trze... Trzeba się spieszyć, sklepy są tutaj czynne do dziewiętnastej. Nie pamiętałem, czy mam w domu wszystkie potrzebne składniki. Rety, ale upał. Uświadomiłem sobie, że jedyny płyn, który wypiłem tego dnia, to była poranna kawa, i to bez cukru... Była dwunasta czterdzieści siedem, gdy wjechałem na podwórko przed domem. T-shirt przykleił mi się do pleców. Poza tym czułem się fantastycznie. Pełen zapału. Pieczenie to tyle radości.

Ad.1. W lodówce nie było jajek. Najpierw poczułem się trochę zdezorientowany, no bo skąd się biorą jajka? Jajka biorą się z kury. Kury niestety nie posiadałem. Sąsiadka chyba też nie... Zresztą – sąsiadka się ostatnio w ogóle nie pojawiała. Wpadłem na pomysł, żeby jednak pojechać do sklepu. Bingo! Nie mieli kury do jajek, ale znalazłem jajka. Niestety w domu okazało się, że są z czekolady (wiec po co szarlotka?!)... Wróciłem do sklepu i poprosiłem obsługę o poradę. “Szarlotka – jajka, jajka – szarlotka...” Trochę głupio się na mnie gapili, ale pomogli. Na wszelki wypadek kupiłem sto sztuk.
Ad.2. Sto sztuk bardzo się przydało, bo pomimo, że miskę faktycznie wybrałem dużą - to rozbijać jajka o jej brzeg było cholernie trudno. Moja skuteczność wzrosła, gdy zmniejszyłem dystans do pół metra, ale i tak po rozbiciu stu jaj w misce nie ostało się tego czegoś za wiele...
Ad.3. Przed wytarciem podłogi miałem niezły ubaw, bo w ogóle nie mogłem utrzymać równowagi na śliskiej powierzchni. Kilka razy wyrżnąłem porządnie i rozbiłem sobie głowę (zgodnie z puntem 18 po przebudzeniu nigdzie nie zadzwoniłem, aczkolwiek strasznie dzwoniło mi w uszach). Doczołgałem się do przedpokoju po pół godziny, sprzątanie i opatrunki zajęły mi dużo więcej czasu. Następnym razem będę bardziej uważać.
Ad.4-5. Znalazłem mikser, ale znowu pobiegłem do sklepu, tym razem po skrzydełka. Niestety nie pasowały. Wróciłem do sklepu. Jakże oni mnie tam świetnie znają! U drzwi przywitał mnie kierownik i towarzyszył mi przez cały czas. A gdy już sunąłem ku kasie z czterema reklamówkami pełnymi skrzydełek i udek (tym razem z kaczki, czy raczej – z wielu kaczek), kolejka rozsunęła się przede mną, jak bramy sezamu z bajki o Alibabie. Niestety po powrocie do domu okazało się, że skrzydełka z kaczek również nie pasują, nawet gdy wciskałem do oporu. Zacząłem więc ubijać samymi skrzydełkami, bez miksera.
Ad.6. Umyłem się już po raz któryś z kolei, to faktycznie pomaga, po prysznicu człowiek nabiera wigoru, szkoda, że bandaże i plastry przy tym odpadają. Nic to, w każdym razie za cholerę nie mogłem zrozumieć, jakim cudem po ubijaniu mogą się w naczyniu ostać jeszcze dwa całe żółtka?! Nie życzyłem sobie powtórki (nawet wliczając w to prysznic), więc w dalszej części użyłem papki ze skrzydełek i jajek, którą uzyskałem w wyniku ubijania...
Ad.7-8. Meble okleiłem folią, ściany okleiłem "Playboyem", nie byłem pewien co z oknami, w razie czego - też okleiłem, bardzo szczelnie. Zrobiło się niespodziewanie ciemno, zdezorientowany – najpierw wlazłem w jakąś maź, a potem jeszcze trochę błądziłem po omacku, zanim znalazłem włącznik światła. Okazało się zresztą, że jest on dokładnie w tym samym miejscu co wyłącznik. Tak czy inaczej – udało się, nie zrobiłem sobie krzywdy. Z zaskoczeniem odkryłem natomiast, że w mojej misce jest jakby mniej papki i tajemniczy ślad buta (nr 42) – OK, pomyślałem, jednak ktoś nade mną czuwa, nie jestem sam, dam radę! Zgodnie z przepisem rozdzieliłem mąkę na szklankę i torebkę, ale nie wiem, po ile dkg dokładnie, bo waga została w kredensie oklejonym folią...
Ad.9. Miksowanie to znowu ten numer ze skrzydełkami? No to można było wcześniej powiedzieć, no nie? Całe szczęście, że kupiłem całe mnóstwo skrzydełek i jeszcze mi trochę zostało! Miksowanie było trudniejsze niż ubijanie, nie mówiąc już o tym, że w przepisie nie zostało powiedziane, co należy zmiksować z czym. Cóż, trudno jest miksować cokolwiek ze szklanką, wobec czego wybrałem wersję z torebką.
Ad.10.Ufff, znowu prysznic, to czyste szaleństwo ta robota!
Ad.11-12. Tutaj troszkę mi się pomieszało, poszedłem z nożem do apteki i zdenerwowałem się, bo nie chcieli mi dać jabłek. W końcu zaczęli jakoś tak dygotać na całym ciele, niektórzy nawet płakali, proponowali mi szampon jabłkowy, mydełko jabłkowe, podawali telefon do Apple'a, itd., no normalnie wariaci! W końcu musiałem po prostu kupić jabłka w przydrożnym stoisku z owocami. Kurcze, dopiero po powrocie zorientowałem się, że było najpierw: "weź 4 jabłka i nóż" a potem: "idź do apteki", no to wziąłem 4 jabłka i nóż i znowu poszedłem do apteki. Po drodze jednak zawróciłem, bo przed apteką była jakaś afera: tłum ludzi, policja... Świat jest straszny – pomyśleć, że jeszcze przed chwilką ja tam byłem w środku! Diabli wiedzą, co mogłoby mnie spotkać, pewnie jakiś szaleniec wtargnął, no mniejsza o to, wróciłem do domu i przemyłem kciuk jodyną.
Ad.13-14. Przed pocięciem jabłek w kostkę dokładnie wiedziałem, ile to jest połowa, ale potem zaczał się problem. No bo tak: generalnie miałem kłopot z ułożeniem kostki z pokrojonych jabłek, przyszło mi do głowy, żeby zjeść te kawałki, które nie pasują, niestety żaden nie pasował, kostka po prostu wciąż się rozpadała i nie wiedziałem, co mi wolno zjeść a czego nie. Spojrzałem na punkt 14, z którego wynikało, że na kostkę powinien wystarczyć materiał z jednego jabłka, podczas gdy reszta powinna wylądować na podłodze. Zacząłem więc z tych kawałków układać na powrót cale jabłka, żeby się zorientować, jak to podzielić. Rany boskie, to były takie puzzle 3D, zdaje się, że było już po północy, gdy udało mi się ułożyć z powrotem jedno jabłko! Resztę, zgodnie z przepisem, wywaliłem na podłogę. Ostatecznie nie zjadłem ani kawałka, bo skąd miałem wiedzieć, czy to nie jest aby kluczowy fragment kostki?! Jakież było moje zaskoczenie, gdy sobie uświadomiłem, że jabłko, które przez pół dnia i nocy zbierałem do kupy, ma być tak po prostu wrzucone do ciasta (oczywiście jako pocięte w kostkę). OK, rozłożyłem jabłko i ułożyłem tak regularną kostkę, jak się tylko dało (niestety musiałem sobie pomóc taśmą klejącą). Pozbierałem kawałki z podłogi (po jaką cholerę je przedtem rozrzucałem?), przemyłem wszystko jodyną i wrzuciłem do ciasta. A propos "ciasto": rozumiem, że chodzi tutaj o tę breję z jajami, resztkami skrzydełek i torbą mąki?
Ad.15. Nie miałem już skrzydełek, wszystko poszło w czasie miksowania, użyłem udek (poszło coś z 6 kg). Lodówkę umyłem, a właściwie to umyłem tę folię, którą była oklejona lodówka, dla dobrego efektu użyłem jodyny.
Ad. 16-17. Ciasto nie chciało się przelać, dodałem wody z kranu, wstawiłem do piekarnika, który po godzinie zamienił się w coś w rodzaju łaźni parowej, uznałem to za dosyć poważną zmianę, ale zacząłem się martwić. Próbowałem otworzyć piekarnik, ale jakoś się zaciął, ciągnąłem z całych sił za uchwyt i się urwał, wziąłem więc nóż, żeby się nim wbić między drzwiczki, podważyć i... wtedy piekarnik wybuchł, wypluwając swoją zawartość na środek mojej kuchni.
Ad.18. Nie dzwoniłem po straż pożarną – otworzyłem okno (piekarnika już nie musialem) i wtedy wtargnęła do mojej kuchni brygada antyterrorystyczna.

Sprawa jest w toku. Nie przyznaję się do niczego. Próbują wywierać na mnie presję. Pokazują mi te głupie zdjęcia, na których widać jakieś nadpalone i zmielone szczątki na podłodze mojej kuchni. Podobno ktoś w okolicy zaginął bez wieści. Sugerują, że przygotowałem kuchnię w celu popełnienia zbrodni z premedytacją (uczciwie potwierdziłem zresztą, że nieraz próbowałem medytacji). Mówią, że pomieszczenie wypełniał straszliwy odór i wszystko było wysmarowane bliżej nieookreśloną mazią pochodzenia organicznego. Brygada antyterrorystyczna zastała mnie pomalowanego na czarno, pokrwawionego i poranionego, z nożem w ręku. Twierdzą, jakobym dzień wcześniej dokonał napadu na miejscową aptekę, wykazując objawy paranoi. Nie przyznaję się do niczego. Chciałem upiec szarlotkę.

Tuesday 14 May 2013

Co lubię

Lubię ciszę w galeriach malarstwa, atmosferę, która powstaje w wyniku połączenia dawnych mistrzów, szumu klimatyzatorów i braku turystów. Przezazdroszczę kustoszom wielkich galerii, niewidzialnym wybrańcom, którzy mogą się samotnie zatapiać w sogno, miracolo, crocifissione, z każdym wschodem i zachodem słońca.

Lubię jesień i zimę w górach pokrytych lasami. Ostatni wybuch kolorów, a potem sen i biel. Narastający kontrast między ciepłem domowej kuchni i surowym klimatem górskich kniei, powietrzem zimnym jak suita Peer Gynt.

Lubię odgłos kroków na zamarzniętym śniegu, zwłaszcza w bezksiężycowe, grudniowe noce, gdy na niebie widać gwiazdozbiór Oriona. Wydaje mi się wtedy, że mróz Kosmosu zstępuje na Ziemię i wystarczy zdjąć rękawice, żeby dotknąć największych tajemnic.

Lubię muzea, w których nie ma wszystkiego, bo pozwalają trwać w złudzeniu, że mam czas, żeby świat objąć rozumem, a wielogodzinna kontemplacja amfory z malarstwem czerwonofigurowym mi w tym pomoże, a nie – przeszkodzi.

Lubię ostatnie dni przed kolacją wigilijną, gdy następuje wyczekiwane od tygodni czołowe zderzenie ciemności z miłością. Noc zapada się pod własnym ciężarem i wybucha światłem jak supernowa. Narodziny Mitry, Saturnalia, Jul, Gody i narodziny Chrystusa przetaczają się wśród ludów północnej hemisfery i umacniają w nas wolę przetrwania.

Lubię zapach świeżo upieczonego makowca, a także jego słodycz przecinaną wytrawnym winem. Jest to bowiem odpowiednik niemożliwej do zrealizowania wizji raju, w którym mógłbym cieszyć się jednocześnie mroźnym, krystalicznie czystym powietrzem wśród ośnieżonych, górskich szczytów, ciepłą mgiełką mżawki, która zrasza kwitnące ogrody i upalnym popołudniem śródziemnomorskich plaż.

Lubię miasta, w których samochody nie mają wstępu do centrum. Zamyślone, spokojne place i wieże zapatrzone w dal. Tylko ludzie i kamienie. Idealnymi miastami bez samochodów byłyby miasta włoskie, takie jak Siena, Lucca, Arezzo, Florencja... Niestety, wąskie uliczki bezskutecznie próbują wykrztusić obłe robactwo. Pozostaje nadzieja, że system jakoś się obroni, będzie intruzów mielić i wchłaniać, aż roztopią się pośród rozgrzanych słońcem, mądrych murów.

Lubię szum fal uderzających o brzeg, dźwięk który jest jak orzeźwiający oddech planety –  królowej życia, i który wnosi ukojenie w pełne napięcia relacje między chłodnym morzem i gorącym lądem. Zamykam oczy i słyszę ten sam rytm, który słyszały dziesiątki pokoleń przede mną.

Lubię wysiłek, koncentrację energii, która buduje podstawy do jeszcze większej koncentracji energii, czyli wyższej organizacji idei i rzeczy. To może być praca intelektu, ducha lub ciała, a najlepiej wszystko razem, harmonijnie połączone i przenikające się nawzajem.

Lubię dotyk wody, zwłaszcza wody morskiej. Lubię zanurzać się w tej niezwykłej substancji, bo to jest doświadczanie alternatywnej rzeczywistości: gęstej i nieważkiej,  niebezpiecznie przyjaznej i obcej zarazem. Lubię ważyć proporcje bólu i powietrza, a także huśtać się między spienionymi wierzchołkami i dolinami aż zostaje mi sił jedynie na dobrnięcie do najbliższej płycizny.

Lubię towarzystwo kotów, ich lekkie, miękkie ruchy oraz beztroski bezruch. Są jak istoty nie z tego świata, a jednocześnie tak doskonale do niego przystosowane. Bezrozumnie inteligentne, z żelazną dyscypliną praktykujące totalne lenistwo. Ideał.

Lubię zapach nagrzanego drewna w saunie i ten stan po pełnej, gorąco-lodowatej sesji, gdy ciało zdaje się nic nie ważyć, a synestezja pozwala mi czuć na skórze odgłos kropel spadających w oddali. Zastanawiam się, czy Beethoven mógłby w ten sposób usłyszeć swoją Dziewiątą. Płynę w bąblu wolnym od hipokryzji kulturowych gorsetów.

Lubię bezludne godziny przed świtem, czas przed czasem, puste ulice, świeży śnieg bez śladów stóp. Alles schläft. Einsam wacht. Mogę wtedy rozmawiać ze sobą i cieszyć się czekaniem na dzień, inicjowany obrzędem śniadania.

Lubię analizować niezwykłą historię człowieczej twórczości oraz jej efekty, wzloty i upadki cywilizacji artystów oraz ich wzajemne powiązania. Oglądane z perspektywy bujanego krzesła, perypetie dzieł świata układają się najpierw w niewielki, lokalny sens, z bujanym krzesłem usytuowanym na jego brzegach, a potem nagle sens rozrasta się i w końcu zasysa wszystko do środka, włącznie z krzesłem i ze mną na nim.

Najpiękniejszy jest oczywiście moment przed otwarciem ksiąg – ekscytujący, chwilowy zanik czasoprzestrzeni, przygotowujący wyobraźnię na krok w nieznane.

Tuesday 19 February 2013

26 lipca 1990 roku

Pewnego lipcowego popołudnia, ponad dwadzieścia lat temu, grupa nastolatków zabijała czas (wstyd się przyznać), rozmawiając jak zwykle o niczym. Przynajmniej tak to mogło wyglądać. Zawsze tak było. Zbierali się na stadionie sportowym przy ulicy Kłodzkiej (albo przy ulicy Węglowej, zależy z której strony patrzeć), czekali aż upał nieco odpuści i będzie można pograć w piłkę, nie narażając się na słoneczny udar. Przesiadywali godzinami, plotąc głupoty. Tym razem jednak, tego jednego, jedynego dnia, czas nie został zabity. Przetrwał, uczepiony magnetofonowej taśmy.
W roku 2010 nagranie, znalezione przypadkiem w pudle ze starymi kasetami, zostało przeniesione na płytę kompaktową. 
W 2011 roku zmiksowałem je z wybranymi fragmentami utworów muzycznych i audycji radiowych (lista poniżej). Zapraszam do przeszłości. Tomku, Mirku, Magdo, Sławku, Piotrku, Marcinie, ...  Jesteście tam?
...?
 
 
Fragmenty dźwiękowe wykorzystane w pliku pochodzą z:
  • “Shut up” by Black Eyed Peas, Pop Hits Workout, 2007 Universal Music TV, a division of Universal Music Operations Limited/Total Fitness Music Limited,
  • “Sing” by Travis, from “The Invisible Band”, 2001,
  • komentarz meczu (BBC?) Wrexham F.C., rozgrywanego na stadionie Racecourse, Walia, UK,
  • “Jaws (Main Title)” [From Jaws], John Williams, from “The Greatest Hits: 1969-1999 Disc 1”, 2000,
  • “Do roboty”, muzyka Władysław Szpilman, słowa Stanisław Ryszard Dobrowolski, wyk. chór Polskiego Radia w Krakowie, 1946,
  • “Ameno”, by Eric Lévi's New Age music project Era, from “Era”, 1996,
  • “Superman (Main Title) [From Superman]”, John Williams, from “The Greatest Hits: 1969-1999 Disc 1”, 2000,
  • Die Zauberflöte, K 620 - Act 2: Der Hölle Rache Kocht In Meinem Herzen, Wolfgang Amadeus Mozart, wykonanie: Dorothea Roschmann, Erika Miklosa, Etc.; Claudio Abbado: Mahler Chamber Orchestra, Arnold Schoenberg Choir, 2006
  • “Kiss from a Rose”, Seal, from “Seal”, 1994,
  • “Foreword” by Linkin' Park, from “Meteora”, 2003,
  • "Oxygène (Part IV)" by Jean Michel Jarre, from "Oxygène", 1976,
  • “These Are The Days Of Our Lives” by Queen, from “Greatest Hits III”, 1991.