Tuesday 14 May 2013

Co lubię

Lubię ciszę w galeriach malarstwa, atmosferę, która powstaje w wyniku połączenia dawnych mistrzów, szumu klimatyzatorów i braku turystów. Przezazdroszczę kustoszom wielkich galerii, niewidzialnym wybrańcom, którzy mogą się samotnie zatapiać w sogno, miracolo, crocifissione, z każdym wschodem i zachodem słońca.

Lubię jesień i zimę w górach pokrytych lasami. Ostatni wybuch kolorów, a potem sen i biel. Narastający kontrast między ciepłem domowej kuchni i surowym klimatem górskich kniei, powietrzem zimnym jak suita Peer Gynt.

Lubię odgłos kroków na zamarzniętym śniegu, zwłaszcza w bezksiężycowe, grudniowe noce, gdy na niebie widać gwiazdozbiór Oriona. Wydaje mi się wtedy, że mróz Kosmosu zstępuje na Ziemię i wystarczy zdjąć rękawice, żeby dotknąć największych tajemnic.

Lubię muzea, w których nie ma wszystkiego, bo pozwalają trwać w złudzeniu, że mam czas, żeby świat objąć rozumem, a wielogodzinna kontemplacja amfory z malarstwem czerwonofigurowym mi w tym pomoże, a nie – przeszkodzi.

Lubię ostatnie dni przed kolacją wigilijną, gdy następuje wyczekiwane od tygodni czołowe zderzenie ciemności z miłością. Noc zapada się pod własnym ciężarem i wybucha światłem jak supernowa. Narodziny Mitry, Saturnalia, Jul, Gody i narodziny Chrystusa przetaczają się wśród ludów północnej hemisfery i umacniają w nas wolę przetrwania.

Lubię zapach świeżo upieczonego makowca, a także jego słodycz przecinaną wytrawnym winem. Jest to bowiem odpowiednik niemożliwej do zrealizowania wizji raju, w którym mógłbym cieszyć się jednocześnie mroźnym, krystalicznie czystym powietrzem wśród ośnieżonych, górskich szczytów, ciepłą mgiełką mżawki, która zrasza kwitnące ogrody i upalnym popołudniem śródziemnomorskich plaż.

Lubię miasta, w których samochody nie mają wstępu do centrum. Zamyślone, spokojne place i wieże zapatrzone w dal. Tylko ludzie i kamienie. Idealnymi miastami bez samochodów byłyby miasta włoskie, takie jak Siena, Lucca, Arezzo, Florencja... Niestety, wąskie uliczki bezskutecznie próbują wykrztusić obłe robactwo. Pozostaje nadzieja, że system jakoś się obroni, będzie intruzów mielić i wchłaniać, aż roztopią się pośród rozgrzanych słońcem, mądrych murów.

Lubię szum fal uderzających o brzeg, dźwięk który jest jak orzeźwiający oddech planety –  królowej życia, i który wnosi ukojenie w pełne napięcia relacje między chłodnym morzem i gorącym lądem. Zamykam oczy i słyszę ten sam rytm, który słyszały dziesiątki pokoleń przede mną.

Lubię wysiłek, koncentrację energii, która buduje podstawy do jeszcze większej koncentracji energii, czyli wyższej organizacji idei i rzeczy. To może być praca intelektu, ducha lub ciała, a najlepiej wszystko razem, harmonijnie połączone i przenikające się nawzajem.

Lubię dotyk wody, zwłaszcza wody morskiej. Lubię zanurzać się w tej niezwykłej substancji, bo to jest doświadczanie alternatywnej rzeczywistości: gęstej i nieważkiej,  niebezpiecznie przyjaznej i obcej zarazem. Lubię ważyć proporcje bólu i powietrza, a także huśtać się między spienionymi wierzchołkami i dolinami aż zostaje mi sił jedynie na dobrnięcie do najbliższej płycizny.

Lubię towarzystwo kotów, ich lekkie, miękkie ruchy oraz beztroski bezruch. Są jak istoty nie z tego świata, a jednocześnie tak doskonale do niego przystosowane. Bezrozumnie inteligentne, z żelazną dyscypliną praktykujące totalne lenistwo. Ideał.

Lubię zapach nagrzanego drewna w saunie i ten stan po pełnej, gorąco-lodowatej sesji, gdy ciało zdaje się nic nie ważyć, a synestezja pozwala mi czuć na skórze odgłos kropel spadających w oddali. Zastanawiam się, czy Beethoven mógłby w ten sposób usłyszeć swoją Dziewiątą. Płynę w bąblu wolnym od hipokryzji kulturowych gorsetów.

Lubię bezludne godziny przed świtem, czas przed czasem, puste ulice, świeży śnieg bez śladów stóp. Alles schläft. Einsam wacht. Mogę wtedy rozmawiać ze sobą i cieszyć się czekaniem na dzień, inicjowany obrzędem śniadania.

Lubię analizować niezwykłą historię człowieczej twórczości oraz jej efekty, wzloty i upadki cywilizacji artystów oraz ich wzajemne powiązania. Oglądane z perspektywy bujanego krzesła, perypetie dzieł świata układają się najpierw w niewielki, lokalny sens, z bujanym krzesłem usytuowanym na jego brzegach, a potem nagle sens rozrasta się i w końcu zasysa wszystko do środka, włącznie z krzesłem i ze mną na nim.

Najpiękniejszy jest oczywiście moment przed otwarciem ksiąg – ekscytujący, chwilowy zanik czasoprzestrzeni, przygotowujący wyobraźnię na krok w nieznane.