Friday 16 December 2022

Pawłowi

Opowiadaj

Jak tam jest na górze

Jacy tam ludzie

Mieszkają na chmurze

Jak anioły 

W krainie gdzie nic się nie paprze

Służby służą rozumnie

Rozum działa zawsze


No i jakie plany - kolejne podróże


Zanim osobiście nie sprawdzisz 

co jest najciekawsze 

Nie zgromadzisz kompletu widoków zza granic

Będziesz wracać 

Jako rzeczy i zjawisk koneser


Znów pójdziemy na obiad

I zasypiesz żartami 


Na początek 

Jak zwykle

Będzie deser


Friday 13 September 2013

szarlotka

Był piątek, tuż po dwunastej. Upalny, czerwcowy dzień, kończący upalny i całkowicie zwariowany tydzień pracy. Tego dnia zaplanowałem wolne popołudnie. Były to więc ostatnie minuty w biurze. Pamiętam je doskonale: ekran komputera z otwartym programem pocztowym, zastygły, jakby z rezygnacją oczekiwał na długotrwałe weekendowe wyłączenie, plama słonecznego światła spoczywająca leniwie, jak kot, na blacie biurka, tuż obok mojej lewej dłoni... Pamiętam to dobrze, może dlatego, że były to naprawdę moje OSTATNIE minuty w pracy, chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie robiłem nic. Czekałem aż wskazówka ściennego zegara dotrze do w pół do pierwszej, do mojej ziemi obiecanej, na której będę jedynym władcą, dyktatorem czasu, królem niezliczonych chwil, wielkim planistą... A właśnie... Pamiętam, że w momencie, gdy uświadomiłem sobie kompletny brak planu na zagospodarowanie kolejnej ziemi obiecanej, dokładnie o godzinie dwunastej dwadzieścia cztery, otrzymałem email z pomysłem. Przepis na szarlotkẹ:

Przepis na szarlotkę (tylko dla mężczyzn!):


1. Z lodówki weź 10 jajek, połóż na stole ocalałe 7, wytrzyj podłogę, następnym razem uważaj!


2. Weź sporą miskę i wbij jajka, rozbijając je o brzeg naczynia.


3. Wytrzyj podłogę, następnym razem bardziej uważaj! W naczyniu mamy 5 żółtek.


4. Weź mikser i wstaw do niego skrzydełka, zacznij ubijać jajka.


5. Wstaw od nowa skrzydełka do miksera, tym razem do oporu. Zacznij ubijać.


6. Umyj twarz, ręce i plecy. W naczyniu pozostały 2 żółtka, dokładnie tyle potrzeba na szarlotkę. 


7. Oklej ściany i sufit kuchni gazetami, meble pokryj folią, będziemy dodawać mąkę.


8. Nasyp 20 dkg mąki do szklanki, pozostałe 80 dkg zbierz z powrotem do torebki.


9. Sprawdź czy ściany i sufit są oklejone szczelnie, przystąp do miksowania.


10. Weź szybciutko prysznic!


11. Weź 4 jabłka i ostry nóż.



12. Idź do apteki po jodynę, plaster i bandaże. Po powrocie zacznij obierać jabłka. Przemyj kciuk    jodyną!


13. Potnij jabłka w kostkę pamiętając, że potrzebujemy 2 jabłka, więc nie wolno zjeść więcej niż połowę! Przemyj jodyną palec wskazujący i środkowy.


14. Jedyne pozostałe jabłko pocięte w kostkę wrzuć do naczynia z ciastem, pozbieraj z podłogi pozostałe kawałki i przemyj wodą.



15. Wymieszaj wszystkie składniki w naczyniu mikserem, umyj lodówkę zanim wszystko zaschnie.


16. Przelej ciasto do foremki, wstaw do piekarnika.


17. Po godzinie, jeśli nie widać żadnych zmian, włącz piekarnik.


18. Po przebudzeniu nie dzwoń po straż pożarną! Otwórz okno i piekarnik.
”


“Żart, nie-żart” - pomyślałem - “szarlotkę mógłbym upiec, tym bardziej, że jest to związane bezpośrednio z następującym później zjedzeniem szarlotki”. Natychmiast wydrukowałem email. Trochę niepokoił mnie ostatni punkt przepisu, ale ogólnie przejście przez osiemnaście kroków procedury nie wydawało mi się wygórowaną ceną za całą tę masę jabłecznej rozkoszy, której mógłbym się oddawać przez resztę weekendu. Po drodze do domu już to widziałem oczyma wyobraźni: ocieniony balkon, w oddali słońce zalewa blaskiem szczyty Alp, wokół zieleń ogrodu, a na balkonie ja – z kubkiem kawy w jednym ręku, z kawałkiem szarlotki nabitym na widelec w drugim ręku i z książką w trze... Trzeba się spieszyć, sklepy są tutaj czynne do dziewiętnastej. Nie pamiętałem, czy mam w domu wszystkie potrzebne składniki. Rety, ale upał. Uświadomiłem sobie, że jedyny płyn, który wypiłem tego dnia, to była poranna kawa, i to bez cukru... Była dwunasta czterdzieści siedem, gdy wjechałem na podwórko przed domem. T-shirt przykleił mi się do pleców. Poza tym czułem się fantastycznie. Pełen zapału. Pieczenie to tyle radości.

Ad.1. W lodówce nie było jajek. Najpierw poczułem się trochę zdezorientowany, no bo skąd się biorą jajka? Jajka biorą się z kury. Kury niestety nie posiadałem. Sąsiadka chyba też nie... Zresztą – sąsiadka się ostatnio w ogóle nie pojawiała. Wpadłem na pomysł, żeby jednak pojechać do sklepu. Bingo! Nie mieli kury do jajek, ale znalazłem jajka. Niestety w domu okazało się, że są z czekolady (wiec po co szarlotka?!)... Wróciłem do sklepu i poprosiłem obsługę o poradę. “Szarlotka – jajka, jajka – szarlotka...” Trochę głupio się na mnie gapili, ale pomogli. Na wszelki wypadek kupiłem sto sztuk.
Ad.2. Sto sztuk bardzo się przydało, bo pomimo, że miskę faktycznie wybrałem dużą - to rozbijać jajka o jej brzeg było cholernie trudno. Moja skuteczność wzrosła, gdy zmniejszyłem dystans do pół metra, ale i tak po rozbiciu stu jaj w misce nie ostało się tego czegoś za wiele...
Ad.3. Przed wytarciem podłogi miałem niezły ubaw, bo w ogóle nie mogłem utrzymać równowagi na śliskiej powierzchni. Kilka razy wyrżnąłem porządnie i rozbiłem sobie głowę (zgodnie z puntem 18 po przebudzeniu nigdzie nie zadzwoniłem, aczkolwiek strasznie dzwoniło mi w uszach). Doczołgałem się do przedpokoju po pół godziny, sprzątanie i opatrunki zajęły mi dużo więcej czasu. Następnym razem będę bardziej uważać.
Ad.4-5. Znalazłem mikser, ale znowu pobiegłem do sklepu, tym razem po skrzydełka. Niestety nie pasowały. Wróciłem do sklepu. Jakże oni mnie tam świetnie znają! U drzwi przywitał mnie kierownik i towarzyszył mi przez cały czas. A gdy już sunąłem ku kasie z czterema reklamówkami pełnymi skrzydełek i udek (tym razem z kaczki, czy raczej – z wielu kaczek), kolejka rozsunęła się przede mną, jak bramy sezamu z bajki o Alibabie. Niestety po powrocie do domu okazało się, że skrzydełka z kaczek również nie pasują, nawet gdy wciskałem do oporu. Zacząłem więc ubijać samymi skrzydełkami, bez miksera.
Ad.6. Umyłem się już po raz któryś z kolei, to faktycznie pomaga, po prysznicu człowiek nabiera wigoru, szkoda, że bandaże i plastry przy tym odpadają. Nic to, w każdym razie za cholerę nie mogłem zrozumieć, jakim cudem po ubijaniu mogą się w naczyniu ostać jeszcze dwa całe żółtka?! Nie życzyłem sobie powtórki (nawet wliczając w to prysznic), więc w dalszej części użyłem papki ze skrzydełek i jajek, którą uzyskałem w wyniku ubijania...
Ad.7-8. Meble okleiłem folią, ściany okleiłem "Playboyem", nie byłem pewien co z oknami, w razie czego - też okleiłem, bardzo szczelnie. Zrobiło się niespodziewanie ciemno, zdezorientowany – najpierw wlazłem w jakąś maź, a potem jeszcze trochę błądziłem po omacku, zanim znalazłem włącznik światła. Okazało się zresztą, że jest on dokładnie w tym samym miejscu co wyłącznik. Tak czy inaczej – udało się, nie zrobiłem sobie krzywdy. Z zaskoczeniem odkryłem natomiast, że w mojej misce jest jakby mniej papki i tajemniczy ślad buta (nr 42) – OK, pomyślałem, jednak ktoś nade mną czuwa, nie jestem sam, dam radę! Zgodnie z przepisem rozdzieliłem mąkę na szklankę i torebkę, ale nie wiem, po ile dkg dokładnie, bo waga została w kredensie oklejonym folią...
Ad.9. Miksowanie to znowu ten numer ze skrzydełkami? No to można było wcześniej powiedzieć, no nie? Całe szczęście, że kupiłem całe mnóstwo skrzydełek i jeszcze mi trochę zostało! Miksowanie było trudniejsze niż ubijanie, nie mówiąc już o tym, że w przepisie nie zostało powiedziane, co należy zmiksować z czym. Cóż, trudno jest miksować cokolwiek ze szklanką, wobec czego wybrałem wersję z torebką.
Ad.10.Ufff, znowu prysznic, to czyste szaleństwo ta robota!
Ad.11-12. Tutaj troszkę mi się pomieszało, poszedłem z nożem do apteki i zdenerwowałem się, bo nie chcieli mi dać jabłek. W końcu zaczęli jakoś tak dygotać na całym ciele, niektórzy nawet płakali, proponowali mi szampon jabłkowy, mydełko jabłkowe, podawali telefon do Apple'a, itd., no normalnie wariaci! W końcu musiałem po prostu kupić jabłka w przydrożnym stoisku z owocami. Kurcze, dopiero po powrocie zorientowałem się, że było najpierw: "weź 4 jabłka i nóż" a potem: "idź do apteki", no to wziąłem 4 jabłka i nóż i znowu poszedłem do apteki. Po drodze jednak zawróciłem, bo przed apteką była jakaś afera: tłum ludzi, policja... Świat jest straszny – pomyśleć, że jeszcze przed chwilką ja tam byłem w środku! Diabli wiedzą, co mogłoby mnie spotkać, pewnie jakiś szaleniec wtargnął, no mniejsza o to, wróciłem do domu i przemyłem kciuk jodyną.
Ad.13-14. Przed pocięciem jabłek w kostkę dokładnie wiedziałem, ile to jest połowa, ale potem zaczał się problem. No bo tak: generalnie miałem kłopot z ułożeniem kostki z pokrojonych jabłek, przyszło mi do głowy, żeby zjeść te kawałki, które nie pasują, niestety żaden nie pasował, kostka po prostu wciąż się rozpadała i nie wiedziałem, co mi wolno zjeść a czego nie. Spojrzałem na punkt 14, z którego wynikało, że na kostkę powinien wystarczyć materiał z jednego jabłka, podczas gdy reszta powinna wylądować na podłodze. Zacząłem więc z tych kawałków układać na powrót cale jabłka, żeby się zorientować, jak to podzielić. Rany boskie, to były takie puzzle 3D, zdaje się, że było już po północy, gdy udało mi się ułożyć z powrotem jedno jabłko! Resztę, zgodnie z przepisem, wywaliłem na podłogę. Ostatecznie nie zjadłem ani kawałka, bo skąd miałem wiedzieć, czy to nie jest aby kluczowy fragment kostki?! Jakież było moje zaskoczenie, gdy sobie uświadomiłem, że jabłko, które przez pół dnia i nocy zbierałem do kupy, ma być tak po prostu wrzucone do ciasta (oczywiście jako pocięte w kostkę). OK, rozłożyłem jabłko i ułożyłem tak regularną kostkę, jak się tylko dało (niestety musiałem sobie pomóc taśmą klejącą). Pozbierałem kawałki z podłogi (po jaką cholerę je przedtem rozrzucałem?), przemyłem wszystko jodyną i wrzuciłem do ciasta. A propos "ciasto": rozumiem, że chodzi tutaj o tę breję z jajami, resztkami skrzydełek i torbą mąki?
Ad.15. Nie miałem już skrzydełek, wszystko poszło w czasie miksowania, użyłem udek (poszło coś z 6 kg). Lodówkę umyłem, a właściwie to umyłem tę folię, którą była oklejona lodówka, dla dobrego efektu użyłem jodyny.
Ad. 16-17. Ciasto nie chciało się przelać, dodałem wody z kranu, wstawiłem do piekarnika, który po godzinie zamienił się w coś w rodzaju łaźni parowej, uznałem to za dosyć poważną zmianę, ale zacząłem się martwić. Próbowałem otworzyć piekarnik, ale jakoś się zaciął, ciągnąłem z całych sił za uchwyt i się urwał, wziąłem więc nóż, żeby się nim wbić między drzwiczki, podważyć i... wtedy piekarnik wybuchł, wypluwając swoją zawartość na środek mojej kuchni.
Ad.18. Nie dzwoniłem po straż pożarną – otworzyłem okno (piekarnika już nie musialem) i wtedy wtargnęła do mojej kuchni brygada antyterrorystyczna.

Sprawa jest w toku. Nie przyznaję się do niczego. Próbują wywierać na mnie presję. Pokazują mi te głupie zdjęcia, na których widać jakieś nadpalone i zmielone szczątki na podłodze mojej kuchni. Podobno ktoś w okolicy zaginął bez wieści. Sugerują, że przygotowałem kuchnię w celu popełnienia zbrodni z premedytacją (uczciwie potwierdziłem zresztą, że nieraz próbowałem medytacji). Mówią, że pomieszczenie wypełniał straszliwy odór i wszystko było wysmarowane bliżej nieookreśloną mazią pochodzenia organicznego. Brygada antyterrorystyczna zastała mnie pomalowanego na czarno, pokrwawionego i poranionego, z nożem w ręku. Twierdzą, jakobym dzień wcześniej dokonał napadu na miejscową aptekę, wykazując objawy paranoi. Nie przyznaję się do niczego. Chciałem upiec szarlotkę.

Tuesday 14 May 2013

Co lubię

Lubię ciszę w galeriach malarstwa, atmosferę, która powstaje w wyniku połączenia dawnych mistrzów, szumu klimatyzatorów i braku turystów. Przezazdroszczę kustoszom wielkich galerii, niewidzialnym wybrańcom, którzy mogą się samotnie zatapiać w sogno, miracolo, crocifissione, z każdym wschodem i zachodem słońca.

Lubię jesień i zimę w górach pokrytych lasami. Ostatni wybuch kolorów, a potem sen i biel. Narastający kontrast między ciepłem domowej kuchni i surowym klimatem górskich kniei, powietrzem zimnym jak suita Peer Gynt.

Lubię odgłos kroków na zamarzniętym śniegu, zwłaszcza w bezksiężycowe, grudniowe noce, gdy na niebie widać gwiazdozbiór Oriona. Wydaje mi się wtedy, że mróz Kosmosu zstępuje na Ziemię i wystarczy zdjąć rękawice, żeby dotknąć największych tajemnic.

Lubię muzea, w których nie ma wszystkiego, bo pozwalają trwać w złudzeniu, że mam czas, żeby świat objąć rozumem, a wielogodzinna kontemplacja amfory z malarstwem czerwonofigurowym mi w tym pomoże, a nie – przeszkodzi.

Lubię ostatnie dni przed kolacją wigilijną, gdy następuje wyczekiwane od tygodni czołowe zderzenie ciemności z miłością. Noc zapada się pod własnym ciężarem i wybucha światłem jak supernowa. Narodziny Mitry, Saturnalia, Jul, Gody i narodziny Chrystusa przetaczają się wśród ludów północnej hemisfery i umacniają w nas wolę przetrwania.

Lubię zapach świeżo upieczonego makowca, a także jego słodycz przecinaną wytrawnym winem. Jest to bowiem odpowiednik niemożliwej do zrealizowania wizji raju, w którym mógłbym cieszyć się jednocześnie mroźnym, krystalicznie czystym powietrzem wśród ośnieżonych, górskich szczytów, ciepłą mgiełką mżawki, która zrasza kwitnące ogrody i upalnym popołudniem śródziemnomorskich plaż.

Lubię miasta, w których samochody nie mają wstępu do centrum. Zamyślone, spokojne place i wieże zapatrzone w dal. Tylko ludzie i kamienie. Idealnymi miastami bez samochodów byłyby miasta włoskie, takie jak Siena, Lucca, Arezzo, Florencja... Niestety, wąskie uliczki bezskutecznie próbują wykrztusić obłe robactwo. Pozostaje nadzieja, że system jakoś się obroni, będzie intruzów mielić i wchłaniać, aż roztopią się pośród rozgrzanych słońcem, mądrych murów.

Lubię szum fal uderzających o brzeg, dźwięk który jest jak orzeźwiający oddech planety –  królowej życia, i który wnosi ukojenie w pełne napięcia relacje między chłodnym morzem i gorącym lądem. Zamykam oczy i słyszę ten sam rytm, który słyszały dziesiątki pokoleń przede mną.

Lubię wysiłek, koncentrację energii, która buduje podstawy do jeszcze większej koncentracji energii, czyli wyższej organizacji idei i rzeczy. To może być praca intelektu, ducha lub ciała, a najlepiej wszystko razem, harmonijnie połączone i przenikające się nawzajem.

Lubię dotyk wody, zwłaszcza wody morskiej. Lubię zanurzać się w tej niezwykłej substancji, bo to jest doświadczanie alternatywnej rzeczywistości: gęstej i nieważkiej,  niebezpiecznie przyjaznej i obcej zarazem. Lubię ważyć proporcje bólu i powietrza, a także huśtać się między spienionymi wierzchołkami i dolinami aż zostaje mi sił jedynie na dobrnięcie do najbliższej płycizny.

Lubię towarzystwo kotów, ich lekkie, miękkie ruchy oraz beztroski bezruch. Są jak istoty nie z tego świata, a jednocześnie tak doskonale do niego przystosowane. Bezrozumnie inteligentne, z żelazną dyscypliną praktykujące totalne lenistwo. Ideał.

Lubię zapach nagrzanego drewna w saunie i ten stan po pełnej, gorąco-lodowatej sesji, gdy ciało zdaje się nic nie ważyć, a synestezja pozwala mi czuć na skórze odgłos kropel spadających w oddali. Zastanawiam się, czy Beethoven mógłby w ten sposób usłyszeć swoją Dziewiątą. Płynę w bąblu wolnym od hipokryzji kulturowych gorsetów.

Lubię bezludne godziny przed świtem, czas przed czasem, puste ulice, świeży śnieg bez śladów stóp. Alles schläft. Einsam wacht. Mogę wtedy rozmawiać ze sobą i cieszyć się czekaniem na dzień, inicjowany obrzędem śniadania.

Lubię analizować niezwykłą historię człowieczej twórczości oraz jej efekty, wzloty i upadki cywilizacji artystów oraz ich wzajemne powiązania. Oglądane z perspektywy bujanego krzesła, perypetie dzieł świata układają się najpierw w niewielki, lokalny sens, z bujanym krzesłem usytuowanym na jego brzegach, a potem nagle sens rozrasta się i w końcu zasysa wszystko do środka, włącznie z krzesłem i ze mną na nim.

Najpiękniejszy jest oczywiście moment przed otwarciem ksiąg – ekscytujący, chwilowy zanik czasoprzestrzeni, przygotowujący wyobraźnię na krok w nieznane.

Sunday 26 September 2010

Wielkie Kapanie

Straszliwa burza przeszła nad Regionem Martwych Skał w czasach, gdy nikt ich jeszcze tak nie nazywał, bo nikogo nie było. Burza trwała wiele tygodni, w ciągu których noc była właściwie nieodróżnialna od dnia. Nocą ciemności raz po raz znikały pod naporem pajęczyny błyskawic, a za dnia światło słońca z trudem przebijało się poprzez grubą warstwę chmur, czarnych jak smoła. Szalejący wiatr podrywał wysoko w powietrze potężne ilości pyłu, który po chwili mieszał się z ulewą pędzącą w dół jak tysiąc wodospadów. Nieustający grzmot piorunów, ryk podmuchów, huk deszczu i zwały błota wirujące dziesiątki metrów nad ziemią długo królowały w Regionie Martwych Skał. Mogłoby się zdawać, że burza nigdy nie ustanie i aż do końca tego świata woda, ziemia i powietrze będą złączone w potwornym uścisku. Jednak po wielu tygodniach siły natury zaczęły słabnąć. Najpierw skończyła się ulewa. Tylko potężna wichura mieszała jeszcze niebo z piachem. Potem i ona zamarła, pył opadł. Ciszę zakłócał jedynie szum potoków spływających pośród skał i kamieni, wyrwanych skałom podczas burzy. Później także potoki stawały się mniejsze i mniejsze, aż zanikły zupełnie. W niektórych szczelinach płynęły jeszcze cienkie strużki, ale najciekawsze były te miejsca, w których woda kapała, z wolna tworząc kałuże. Ogrzewane promieniami słońca, zasilane kropla po kropli, przekształcały się w ciepłe i przytulne przystanie dla wszelkich organicznych odłamków, które powstały w wyniku wielu tygodni szaleńczego tańca żywiołów.

Takich kałuż były prawdopodobnie miliony i możliwe, że w wielu z nich działy się rzeczy bardzo do siebie podobne, ale nie to jest istotne dla niniejszej opowieści. Ważne, że w jednej z kałuż, a właściwie tylko na niewyobrażalnie małym obszarze jednej z nich, powstało coś, co zaczęło ewoluować. Proste przejawy tego czegoś organizowały się w coraz bardziej złożone struktury i przystosowywały się na różne sposoby do warunków, które oferowało otoczenie. Proces ten trwał niezwykle długo, jeśli wziąć pod uwagę skalę odpowiednią dla kałuż i ich przeciętny czas istnienia. W każdym razie, ukoronowaniem tegoż procesu było pojawienie się istot szczególnych, które od tej chwili, dla uproszczenia, będziemy nazywać Kałużanami. Kałużanie zaczęli swój triumfalny pochód przez czas od wytwarzania niezbyt skomplikowanych narzędzi, ułatwiających eksterminację innych przedstawicieli fauny i flory, w tym również innych Kałużan. Dzięki temu, poprzez kolejne epoki, odmierzane Wielkim Kapaniem, najzdolniejsze plemiona niosły krwawe ostrze postępu, udoskonalając wspomniane narzędzia, budując swoje osady na ruinach osad i mnożąc się bez opamiętania. Spośród wielu skutków ubocznych bezlitosnego wykorzystywania przewagi nad resztą żywego otoczenia (czyli tzw. rozwoju cywilizacji), chyba najciekawszym skutkiem było to, że Kałużanie zaczęli zastanawiać się nad naturą i celowością Kałuży.

Historia myśli i cywilizacji kałużańskiej jest bardzo pouczająca, także poprzez fakt, iż zatoczyła ona wielkie i bezsensowne koło. Najpierw, nie posiadając odpowiednich metod badawczych, Kałużanie założyli, że musi istnieć Stwórca, który dał początek wszystkiemu, Ktoś, kto decyduje o losach kałużańskiego wszechświata i nadaje mu sens. Założenie takie oczywiście wykluwało się przez wieki, a jego źródła przykryła mgła niepewności, z której wyłoniły się księgi opisujące relacje między Stwórcą Kałuży i jej mieszkańcami. Początkowo, w miarę odsłaniania kolejnych tajemnic kałużańskiej rzeczywistości, przekonanie o istnieniu Wielkiego Projektanta wzrastało – jakże bowiem inaczej wyjaśnić doskonałość i niezawodność praw natury, jak wytłumaczyć wspaniałość Kałuży? Później jednak pojawiały się następne naukowe rewelacje, które szerzyły zwątpienie w sercach Kałużan i frustrację wśród przedstawicieli licznych kościołów. Jednym z najbardziej wyrafinowanych osiągnięć kałużańskich badaczy była bez wątpienia teoria, przy pomocy której próbowano wyjaśnić powstanie Kałuży i przewidzieć jej przyszłość. Teoria - raz po raz potwierdzana obserwacjami - zakładała, że Kałuża została zapoczątkowana przez Wielką Kroplę i od tamtej pory rozszerza się, podlegając działaniu tajemniczej energii, nazywanej przez naukowców Wielkim Kapaniem. Konsekwencją teorii było stwierdzenie, iż równowaga wszelkich elementów w Kałuży musi wynikać z początkowego układu sił w Wielkiej Kropli oraz z praw determinowanych przez Wielkie Kapanie. Pojawiły się spekulacje, że Stwórca nie jest już potrzebny do wyjaśnienia początków i dalszych losów Kałuży, jest ona bowiem wynikiem przypadku oraz – że mogą istnieć inne Kałuże, w których panują inne warunki i – być może – rozwijają się inne cywilizacje.

Jakkolwiek bliscy prawdy nie byliby kałużańscy naukowcy, musieli stawić czoła krytyce ze strony gorliwych wyznawców religii, opierających się na prastarych księgach. Przedstawiciele kościołów zadali szereg pytań, które przez kolejne wieki określano mianem Kanonu Podważającego Inteligencję Naukowych Autorytetów. Po pierwsze, pytali wierni, skąd się wzięła Wielka Kropla? Po drugie, nawet, jeśli założyć, że Wielka Kropla mogła spaść z jakiejś innej, niewyobrażalnej rzeczywistości, to jak wytłumaczyć fakt, że spadła akurat w to miejsce, gdzie teraz znajduje się nasza Kałuża? I dlaczego spadła właśnie tak, że Kałuża mogła się w ogóle utworzyć? A także - dlaczego Wielkie Kapanie zachodzi dokładnie w taki sposób, który pozwala na trwanie Kałuży? Przecież gdyby warunki Kapania były odrobinę inne, nasza cywilizacja nie mogłaby powstać! Czy to nie świadczy o istnieniu Wielkiego Projektanta?

Mimo usilnych starań, trwających całą epokę, kałużańscy badacze nie byli w stanie udzielić na te pytania dobrych odpowiedzi i stracili uznanie. Duża część społeczeństwa Kałużan, znużona brakiem naukowych wyjaśnień, powróciła do pierwotnego założenia o istnieniu Stwórcy. Znaczenie kościołów wzrosło w stopniu do tej pory niespotykanym. Pogląd o tym, że nowoczesna nauka i jej osiągnięcia są dziełem Szatana, zaczął się szybko rozprzestrzeniać w świecie ginącej przyrody i kurczących się zasobów naturalnych. Po rozprawieniu się z niewiernymi, których zresztą i tak nie było już zbyt wielu, kościoły skoczyły sobie wzajemnie do gardeł. Poprzez kolejne epoki, odmierzane Wielkim Kapaniem, przedstawiciele poszczególnych wyznań nieśli krwawe ostrze wiary, dopóty, dopóki z cywilizacji Kałużan nie pozostało zaledwie kilka plemiennych osad, których mieszkańcy nie wchodzili już sobie w drogę i zajmowali się jedynie wytwarzaniem niezbyt skomplikowanych narzędzi.

Możliwe, że historia Kałużan mogłaby znowu wskoczyć na tory rozwoju. Może pamięć popełnionych błędów przetrwałaby jakoś w zbiorowej świadomości i zapobiegłoby to ich powtórzeniu? Nie dowiemy się tego nigdy. Wielkie Kapanie ustało i kałuża wyschła, a wraz z nią wyparowali Kałużanie i ich kościoły.

Czy to wszystko ma jakiś sens? Nie. Nie ma.

Straszliwa burza przeszła nad Regionem Martwych Skał w czasach, gdy nikt ich jeszcze tak nie nazywał, bo nikogo nie było. Burza trwała wiele tygodni, w ciągu których noc była właściwie nieodróżnialna od dnia...


Wednesday 25 August 2010

Die Zeit ist ein Schwein.

Am Morgen wartet die Zeit immer darauf, dass ich meine Augen öffne. Sie ist gerade bei meinem Bett. Sie wartet boshaft, sie wartet gespannt, immer, immer bereit zum Rennen. Jeden Morgen versuche ich zu reagieren, jedes Mal schneller, aber bei der ersten Bewegung weiß ich schon, dass es viel zu spät ist. Dann beginnt es, normalerweise beginnt es mit Laufen, ich möchte zumindest den Rücken der Zeit sehen. Ich denke, dass es mir am Anfang immer gelingt. Leider, nach ungefähr einer Stunde, werde ich doch schwach und atemlos. Die Zeit verschwindet hinter einer Kurve oder einem Hügel. Ich kann ihr nicht mehr folgen. Deshalb verliere ich gleich die Kontrolle und die Zeit beginnt mir zu entfliehen. Zuerst, wenn ich nach dem Laufen wieder zu Hause bin und mir ein Frühstück vorbereite, so ungefähr um 7 Uhr, bemerke ich plötzlich, dass es eigentlich schon 8 Uhr ist. Eine halbe Stunde später ist es schon 9 und ich muss mich wirklich in die Arbeit beeilen. Also ich beeile mich fleißig, obwohl es selbstverständlich ist, dass diese Eile mir nichts helfen wird. Endlich bin ich im Büro. Am schlimmsten ist es, wenn ich eine Email bekomme. Ich lese sie, schreibe eine Antwort und um halb elf beginne ich etwas zu machen… Es ist sehr, sehr schwierig eine Aufgabe vor dem Mittagessen zu vollenden. Noch schwieriger ist es aber ein ruhiges Mittagessen zu haben. Die Zeit ist vorbei nach dem ersten Bissen. Schon 14 Uhr?! Sch…aaade. Zurück ins Büro. Ich habe keine Ahnung, wo die nächste drei Stunden geblieben und warum ich noch nicht fertig bin. Noch ein bisschen Zeit gibt es, vielleicht schaffe ich das doch… Nein, ich schaff’s nicht, 5 Minuten später ist es 18:30 und es wäre wirklich nett zurück nach Hause zu fahren. Der Weg mit dem Auto dauert nicht mehr als 10 – 15 Minuten, es ist aber 19:30, wenn ich endlich vor der Tür meiner Wohnung stehe. Ich trinke etwas Wasser, halbe Stunde, höre ein Lied von Rammstein, halbe Stunde, ich putze mir die Zähne und laufe schnell ins Bett, vielleicht finde ich noch Zeit, ein Buch zu lesen… Hm, nach dem ersten Satz ist es schon 22:30, ich bin furchtbar müde, kann meine Augen kaum geöffnet halten… Die letzte Sache, die ich noch bemerke, ist die Zeit. Sie schleicht geräuschlos ins Schlafzimmer, hockt sich in eine dunkle Ecke und wartet wieder auf das Morgen. Sie wartet boshaft und gespannt, immer, immer bereit…

Thursday 15 July 2010

Die dünne Schicht

Wir leben in einer dünnen Schicht. 18 - 20 km am Äquator, etwa 15 – 17 km in den mittleren Breiten und nur 6 – 8 km an den Polen. So dünn ist die Troposhpäre, die unterste Schicht der Atmosphäre. Seltsam. Ich bin jetzt ungefähr 1000 km von der Stadt entfernt, wo ich geboren wurde. Viele von meinen Freunden wohnen Hunderte und manche auch Tausende von Kilometern weit von mir. Wenn ich the National Gallery besuchen will, brauche ich insgesamt eine Stunde mit einem Zug und dann muss ich noch ein Stück mit der U-Bahn fahren. Der nächste Platz aber, wo ich in kürzester Zeit sterben würde, ist etwa 6 – 7 km über mir. Das ist doch weniger, als ich fast jeden Tag am Morgen laufe! Die Leute, die sich speziell auf solche Höhen vorbereiten, können ohne Sauerstoffmaske den Gipfel des Mt. Everests erreichen, aber auch für sie ist es dort nicht besonders gemütlich. Wenn ich meinen Atem anhalten würde oder etwa eine Sauerstoffmaske hätte, könnte ich natürlich höher aufsteigen. Nicht viel höher jedoch. In der Höhe von ungefähr 19 km wäre es ziemlich unangenehm, weil - wegen des niedrigen Druckes - die Temperatur von 36,6 Grad Celsius schon ausreicht, um Wasser im Körper zu kochen. Keine Chance. Wir leben also in einer dünnen Schicht. Es gibt keinen grenzenlosen Himmel, obwohl es so scheinen könnte. Es gibt nur eine begrenzte Decke. Wenn man das bemerkt, bekommt man Angst. Diese 7 Kilometer sind eigentlich alles, was uns vor dem Tode im All schützt. Wie empfindlich muss das sein? Wie einfach es sein könnte mit einem Meteor entzündet und verbrannt zu werden, wissen wir aus der Geschichte der Dinosaurier. Bis jetzt haben wir mehr Glück gehabt. Vielleicht ist das aber nicht das Einzige, was dieses Luftschichtlein und damit auch unsere witzige Zivilisation zerstören könnte? Vielleicht kann unsere liebe Sonne, mit einer gewaltigen Detonation der „erneuerbaren” Energie, die ganze Atmosphäre unseres Planeten wegblasen? Oder ein Super-Vulkan wird die Luftschicht vom Boden bis zum Deckel vergiften? Das sind doch nur 7 Kilometer! Vielleicht bemerken wir einmal, dass die Atmosphäre immer dünner wird und wir werden nicht wissen, wer oder was dafür verantwortlich ist...? Natürlich, auch wenn wir das wissen würden, warum unsere Luft verschwindet, könnten wir eigentlich nichts dagegen machen. Hoffentlich sind das alles aber nur erschreckende Phantasien...! Sonst – wie könnte es sein, daß wir immer noch hier sind? Muss ein lieber Vater wohnen überm Sternenzelt…? Nicht unbedingt. Es reicht einfach, wenn diese tödlichen Naturerscheinungen selten stattfinden. “Selten” für uns, als Menschheit, für die Geschichte der Erde – eher nicht. Während der letzten 540 Millionen Jahren (etwa 10% der Geschichte der Erde) ist es fünfmal passiert, dass mindestens die Hälfte aller Lebewesen getötet wurde. Wir wissen nicht genau, warum. Höchstwahrscheinlich waren das auch Meteoriteneinschlägen, aber man kann nicht alle diese Massensterben nur dadurch erklären. Wir haben unsere Zivilisation in einer schönen Pause in einem Planetenballspiel entwickelt. Es hat nichts mit Glück zu tun, es gab einfach keine andere Möglichkeit. Wir leben in einer dünnen Schicht. Wir reisen durchs All ohne Sicherheitsgurt.

Saturday 3 July 2010

Człowiek człowiekowi gola

Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, Matko Święta, o Panie Nasz. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, ciągle i wciąż, i na okrągło. Na okrągło musi być, bo to przecież piłka. Oleee, ole, ole, oleee...! Na stadionach wre walka na ziemi i w powietrzu. Niech nam ziemia piłką będzie. Kto komu dzisiaj dokopie i ile? Jakie będą kartki? Czyj rzut będzie wolny, a czyj karny? Który się spali, a który strzeli w okno? Cały świat czeka w napięciu. Ziemia jest okrągła, a bramki są dwie.
Najlepiej oczywiście ogląda się mecz w pubie pełnym piwa i kibiców podnieconych do granicy trzeźwości, poza którą walka o piłkę przenosi się do pubu i zaczyna się migotanie przedsionków. To się wie, wszak od piwa lepiej się kiwa. Najlepiej, gdy pub jest pełen kibiców angielskich, a mecz odbywa się między drużyną Anglii i drużyną tych niedobrych. Wśród nieustającego wrzasku, przeplatanego straszliwym wyciem, które angielscy kibice nazywają śpiewem, co kilka minut następuje zwarcie szyków, synchronizacja gardeł i potężny okrzyk „Ingląd!” (z akcentem na drugą sylabę) prawie wyrywa szyby z okien. Jednak, gdy team from Ingląd biega bezładnie po całym ekranie i zachowuje się zgodnie ze starym, polskim przysłowiem: „zapomniał wół, jak wygląda gol”, kibice zaczynają przebierać nogami i przestają przebierać w słowach. Puszczają nerwy i pęcherze. Czerwone krzyże na białym tle powiewają coraz słabiej i niżej. „Ooooofffsajd! Co oni wyprawiają, ci obrońcy j...abul...ani!?” wrzeszczy łysy, którego łysina zlewa się z otoczeniem, albowiem cała jest pomalowana w czerwone krzyże na białym tle. „Futbal mać!” „Gol ci w bramkę, tea who you yea bunny!” Robi się gorąco. Bramkarze są pod presją i rozglądają się niespokojnie. Na szczęście, dawno, dawno temu, mędrzec zwany Fifem wpadł na pomysł, żeby w środku całej tej bieganiny zrobić sobie przerwę. W pubie jest w zasadzie odwrotnie, to znaczy – bieganina zaczyna się właśnie w przerwie. Kolejka do toalety rośnie gwałtownie, wije się po korytarzu, spływa po schodach w dół i sięga do baru. No, a jak się już stoi przy barze, o co generalnie trudno jest jak cholera, to trzeba skorzystać. Korzystanie z baru w kolejce do toalety powoduje, że tył napiera na przód. Przód nie daje rady, aż w końcu dochodzi do zatorów i poważnych napięć. Sytuację ratuje gwizdek sędziego. Albo gwizdek Fifa. Mniejsza o to. Przód przyspiesza, tył odpuszcza, w środku pola barman z tacą. Tłum faluje. Ingląd nabiera rozpędu i ostrzeliwuje pozycje przeciwnika. To już czerwiec, ofensywa w Normandii. Wszystko dobre, co się golem skończy! Jednak to nie koniec, niestety. Gol w dom, bóg w dom, chciałoby się powiedzieć, ale w pubie lepiej tego teraz nie mówić. Gol i owszem, ale nie w ten dom, co trzeba. To raczej Dunkierka. Piwo rozlane. Rzut z rogu, ale nietrafiony. Butelka omija głowę łysego, czyli jego czerwone krzyże na białym tle. Tło robi się również czerwone, krzyże zanikają. Pole karne. Jabulani to spisek! Fuck Fifa! Pintem go! Out! Z pubu wybiegają prosto na murawę do pobliskiego parku. Dwudziestu dwóch zawodników plus rezerwa. Niektórzy zaraz za linią bramkową walą w słupek, innych kładzie seria bramkarskich wykopów, wuwugzele stratowane. Dochodzi do bratobójczej bijatyki o bliżej nieznanych przyczynach i niemożliwych do zapamiętania skutkach. Rzeź i masakra. Germany wygrały. Nie do wiary, że nowy dzień nadchodzi mimo wszystko. Pojękiwania rannych bohaterów i ranna audycja w programie drugim BBC przeplatają się ze śpiewem rannych ptaszków.
No tak, kto rano wstaje, temu gola.

(Pomysł na: „tea who you yea bunny” zapożyczony od Siostry Antygony :))