Lubię ciszę w galeriach malarstwa, atmosferę, która powstaje w wyniku
połączenia dawnych mistrzów, szumu klimatyzatorów i braku turystów.
Przezazdroszczę kustoszom wielkich galerii, niewidzialnym wybrańcom,
którzy mogą się samotnie zatapiać w sogno, miracolo, crocifissione, z
każdym wschodem i zachodem słońca.
Lubię jesień i zimę w
górach pokrytych lasami. Ostatni wybuch kolorów, a potem sen i biel.
Narastający kontrast między ciepłem domowej kuchni i surowym klimatem
górskich kniei, powietrzem zimnym jak suita Peer Gynt.
Lubię
odgłos kroków na zamarzniętym śniegu, zwłaszcza w bezksiężycowe,
grudniowe noce, gdy na niebie widać gwiazdozbiór Oriona. Wydaje mi się
wtedy, że mróz Kosmosu zstępuje na Ziemię i wystarczy zdjąć rękawice,
żeby dotknąć największych tajemnic.
Lubię muzea, w
których nie ma wszystkiego, bo pozwalają trwać w złudzeniu, że mam czas,
żeby świat objąć rozumem, a wielogodzinna kontemplacja amfory z
malarstwem czerwonofigurowym mi w tym pomoże, a nie – przeszkodzi.
Lubię
ostatnie dni przed kolacją wigilijną, gdy następuje wyczekiwane od
tygodni czołowe zderzenie ciemności z miłością. Noc zapada się pod
własnym ciężarem i wybucha światłem jak supernowa. Narodziny Mitry,
Saturnalia, Jul, Gody i narodziny Chrystusa przetaczają się wśród ludów
północnej hemisfery i umacniają w nas wolę przetrwania.
Lubię
zapach świeżo upieczonego makowca, a także jego słodycz przecinaną
wytrawnym winem. Jest to bowiem odpowiednik niemożliwej do zrealizowania
wizji raju, w którym mógłbym cieszyć się jednocześnie mroźnym,
krystalicznie czystym powietrzem wśród ośnieżonych, górskich szczytów,
ciepłą mgiełką mżawki, która zrasza kwitnące ogrody i upalnym
popołudniem śródziemnomorskich plaż.
Lubię miasta, w
których samochody nie mają wstępu do centrum. Zamyślone, spokojne place i
wieże zapatrzone w dal. Tylko ludzie i kamienie. Idealnymi miastami bez
samochodów byłyby miasta włoskie, takie jak Siena, Lucca, Arezzo,
Florencja... Niestety, wąskie uliczki bezskutecznie próbują wykrztusić
obłe robactwo. Pozostaje nadzieja, że system jakoś się obroni, będzie
intruzów mielić i wchłaniać, aż roztopią się pośród rozgrzanych słońcem,
mądrych murów.
Lubię szum fal uderzających o brzeg,
dźwięk który jest jak orzeźwiający oddech planety – królowej życia, i
który wnosi ukojenie w pełne napięcia relacje między chłodnym morzem i
gorącym lądem. Zamykam oczy i słyszę ten sam rytm, który słyszały
dziesiątki pokoleń przede mną.
Lubię wysiłek,
koncentrację energii, która buduje podstawy do jeszcze większej
koncentracji energii, czyli wyższej organizacji idei i rzeczy. To może
być praca intelektu, ducha lub ciała, a najlepiej wszystko razem,
harmonijnie połączone i przenikające się nawzajem.
Lubię
dotyk wody, zwłaszcza wody morskiej. Lubię zanurzać się w tej
niezwykłej substancji, bo to jest doświadczanie alternatywnej
rzeczywistości: gęstej i nieważkiej, niebezpiecznie przyjaznej i obcej
zarazem. Lubię ważyć proporcje bólu i powietrza, a także huśtać się
między spienionymi wierzchołkami i dolinami aż zostaje mi sił jedynie na
dobrnięcie do najbliższej płycizny.
Lubię towarzystwo
kotów, ich lekkie, miękkie ruchy oraz beztroski bezruch. Są jak istoty
nie z tego świata, a jednocześnie tak doskonale do niego przystosowane.
Bezrozumnie inteligentne, z żelazną dyscypliną praktykujące totalne
lenistwo. Ideał.
Lubię zapach nagrzanego drewna w
saunie i ten stan po pełnej, gorąco-lodowatej sesji, gdy ciało zdaje się
nic nie ważyć, a synestezja pozwala mi czuć na skórze odgłos kropel
spadających w oddali. Zastanawiam się, czy Beethoven mógłby w ten sposób
usłyszeć swoją Dziewiątą. Płynę w bąblu wolnym od hipokryzji
kulturowych gorsetów.
Lubię bezludne godziny przed
świtem, czas przed czasem, puste ulice, świeży śnieg bez śladów stóp.
Alles schläft. Einsam wacht. Mogę wtedy rozmawiać ze sobą i cieszyć się
czekaniem na dzień, inicjowany obrzędem śniadania.
Lubię
analizować niezwykłą historię człowieczej twórczości oraz jej efekty,
wzloty i upadki cywilizacji artystów oraz ich wzajemne powiązania.
Oglądane z perspektywy bujanego krzesła, perypetie dzieł świata układają
się najpierw w niewielki, lokalny sens, z bujanym krzesłem usytuowanym
na jego brzegach, a potem nagle sens rozrasta się i w końcu zasysa
wszystko do środka, włącznie z krzesłem i ze mną na nim.
Najpiękniejszy
jest oczywiście moment przed otwarciem ksiąg – ekscytujący, chwilowy
zanik czasoprzestrzeni, przygotowujący wyobraźnię na krok w nieznane.
No comments:
Post a Comment